Artykuły

Król umiera

Spektakl Jerzego Grzegorzewskiego "Król umiera, czyli Ceremonie", wystawiony przez Teatr Nowy z Wrocławia, imponuje inscenizacją i aktorstwem. Reżyser po raz kolejny już jawi się nam jako jeden z największych lub wręcz największy twórca współczesnego teatru w Polsce.

Listopadowa premiera nie pozwoliła włączyć ostatniego spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego do zakończonych niedawno Warszawskich Spotkań Teatralnych. Jednak "Król umiera, czyli Ceremonie" Eugene'a Ionesco, zrealizowany we wrocławskim Teatrze Polskim, jest poważnym kandydatem do udziału w przyszłorocznym przeglądzie.

Uważam spektakl Grzegorzewskiego za znakomity, doceniam klasę reżysera i kunszt aktorów, ale nie potrafię do końca przejąć się kreowaną na scenie rzeczywistością.

"Król umiera..."

jest dramaturgiczną kanwą i podstawą spektaklu, jednak najistotniejsze znaczenie ma inkrustowanie utworu fragmentami innych sztuk Ionesco: "Pieszo w powietrzu" i "Nosorożec". Te trzy sztuki pochodzą z późniejszego okresu twórczości dramaturga, nacechowanego odsunięciem w cień wszechobecnej dotąd poetyki absurdu. To nie śmieszności języka stają się teraz najważniejsze. Najważniejsza jest tragiczna śmieszność - jak pisał w świetnym eseju Jan Kott. Dramaty Ionesco z lat 60. łączy często postać głównego bohatera, Berengera. W nim odmalowuje autor własne alter ego, a także odwołując się do średniowiecznych wzorców, kreśli portret współczesnego Everymana.

Bohaterem przedstawienia Grzegorzewskiego jest Berenger (Igor Przegrodzki) - nie tylko Król z "Król umiera...", ale i poeta i dramaturg z "Pieszo w powietrzu" oraz szary urzędnik, drobny alkoholik z "Nosorożca". Po prostu człowiek Ionesco przeniesiony w teatralny świat Jerzego Grzegorzewskiego. Wykorzystując tylko trzy teksty dokonuje Grzegorzewski swym przedstawieniem syntezy dzieła dramaturga. Tworzy skończoną, zamkniętą rzeczywistość, składającą się nie tylko z elementów zawartych w "Król umiera...". Przestawiając kolejność scen, inaczej rozkładając akcenty, ukazuje Grzegorzewski postaci, które znaczą więcej niż w jednym tylko dramacie. Berenger Igora Przegrodzkiego jest Królem, ale i znudzonym pisarzem, nie wierzącym w prawdę literatury i sceny, zmęczonym życiem i teatrem. Po chwili staje się szarym człowiekiem, który musi stawić opór absurdalnemu najazdowi nosorożców. A może to wszystko mieści się w postaci umierającego Króla, który przygarnia do siebie inne istnienia, będąc ich specyficznym zwieńczeniem? Jak wszystkie inne przedstawienia Grzegorzewskiego, również wrocławski spektakl zostawia wiele możliwości interpretacji.

Fascynująca jest gra reżysera z Ionesco.

Fragmenty z "Nosorożca" przywracają humor i absurd właściwy wcześniejszym utworom autora "Łysej śpiewaczki". Ale pod śmiechem w "Nosorożcu" czai się groza i nią podszyte są z pozoru idiotyczne, logiczne dywagacje i spory o liczbę rogów zwierza.

A jednak pozostaję obojętny wobec inscenizacji Grzegorzewskiego. Sądzę, iż ważniejsza jest dla niego druga część tytułu "Król umiera, czyli Ceremonie".

Ceremonie.

Teatralność, sztuczność i rytuał wpisane są już w tekst. Król dowiaduje się od Małgorzaty (Halina Skoczyńska), że umrze za półtorej godziny, w końcu przedstawienia. Ale u Ionesco następuje tu długie, rozłożone na wlokące się w nieskończoność teatralne minuty, umieranie. W rytualnych ceremoniach ukrywa się prawdziwa śmierć. Jej obecność możemy odczuć na widowni.

Jerzy Grzegorzewski zamyka swoich bohaterów w świecie teatru, świecie doskonałej, misternie skonstruowanej formy, która zastąpić musi prawdę. Dlatego w scenografii Barbary Hanickiej wyraźnie oddzielono scenę od widowni, wyłączając jej pierwsze rzędy. Przed proscenium ustawiono dwa ozdobne krzesła. Zajmą je królowe Małgorzata (Halina Skoczyńska) i Maria (Jolanta Zalewska), obserwując jak teatralni widzowie orację Króla o śmierci jego kotka, wygłoszoną przez Igora Przegrodzkiego z pompatycznym namaszczeniem.

By teatralnemu entourage'owi stało się zadość, słowa przemowy podrzuca mu służąca Julia (Iga Mayr) - sufler w tym spektaklu. Aktorzy odgrywają wszystko, czego wymaga od nich forma przedstawienia. Ani przez chwilę nie wierzę w umieranie Króla, gdyż Przegrodzki i Grzegorzewski tworzą raczej figurę umierania. Podobnie z innymi rolami. Aktorzy są bez wyjątku znakomici, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mogliby być jeszcze lepsi - zagrać tak, by od sceny nie można było oderwać oczu. Grzegorzewski jednak chyba tego nie potrzebuje. Tworzy świat doskonały formalnie, ale dotyczący tylko sceny. Dla Grzegorzewskiego w "Król umiera..." teatr jest światem, a prawdziwe odczucia zastępują Ceremonie. Dlatego patrzę na wybitny teatr, ale czuję, że to nie człowiek jest jego centrum. Tu znajduje się osobowość artysty, gry wewnątrzteatralne, skojarzenia literackie, zafascynowanie formą i jej absolutna perfekcja.

W ostatnich swoich realizacjach Grzegorzewski mówił coś szalenie bolesnego i ważnego o nas wszystkich. "La Boheme", "Dziady" czy "Don Juan" zachwycały i poruszały celnością i ostrością myśli. "Król umiera, czyli Ceremonie" oglądam zachwycony, ale obojętny, gdyż nawet najpiękniejsze Ceremonie nigdy nie zastąpią prawdy ludzkiego bólu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji