Artykuły

Miał być skandal, ale wszyscy zasnęli

Mężczyźni to dziwne istoty. Nigdy nie dorastają, żyjąc w swoim świecie, zajęci poważnymi sprawami i oczywiście pracą, której nikt i nic nie zastąpi. Kobieta potrzebna jest im tylko od czasu do czasu dla zaspokojenia żądzy i ewentualnie do przedłużania gatunku. No, chyba że jest to matka, której łono kojarzyć się im będzie zawsze z ciepłym i pozbawionym trosk miejscem. Do niego podświadomie chcą powrócić, szukając choćby jego namiastki w każdym "babskim ścierwie".

Może brzmi to jak protest feministek, jednak nie jest to wcale list otwarty zbuntowanych kobiet, tylko kwintesencja spektaklu Henryka Baranowskiego, zatytułowanego dość dwuznacznie "Peepshow".

Reżyser, chcąc uniknąć wulgaryzacji dramatu Georga Taboriego, postanowił zrealizować go w poetyce onirycznej. Pogrążony w marzeniach sennych poeta, posiadający, oczywiście we własnym mniemaniu, talent na miarę Szekspira, rodzi się i umiera, wciąż tęskniąc za bezpiecznym łonem matki. Wszystkie kobiety jego życia nie dorastają jej nawet do pięt, przez co są traktowane - jak określił niegdyś rolę dam Ireneusz Iredyński - niczym "najlepsze naczynie na spermę".

Nic w tym w zasadzie nie ma odkrywczego, a kompleksem Edypa rozkoszowali się już dawno temu psychoanalitycy. Jednak aktorom z Towarzystwa Artystycznego udało się doprowadzić podczas premiery do jednej - jakby się wydawało - niemożliwej do osiągnięcia rzeczy, czyli do zrównania płci.

Otóż widz-kobieta i widz-mężczyzna zgodnie zapadali w objęcia Morfeusza, uśpieni sceniczną realizacją odwiecznego konfliktu.

Aktorzy bowiem poruszają się w zwolnionym tempie, kopulując w takimż rytmie, równie często jak i dziwacznie, w wymyślnych pozycjach, które mogą zaskoczyć nawet najuważniejszych czytelników "Kamasutry". Symbolicznie złączone nogi Ojca i Matki, akt płciowy z wykorzystaniem poręczy łóżka, nie nasuwają skojarzeń erotycznych, śmiesząc jedynie swą nieporadnością.

Zresztą najlepsze w spektaklu są sceny o zamierzonym charakterze groteskowym. Monikę Niemczyk - matkę głównego bohatera, starą kobietę topiącą smutki w czystym ginie, odwiedza mąż (Marek Litewka), który przybywa z zaświatów w lodówce. Ustawiony na niej migający telewizor drży tak samo jak ręce i całe ciało zmaterializowanego ducha, rozweselonego-a jakże - piekielnym trunkiem.

Sam Willie Andrzeja Deskura jest strasznie poważnym facetem, co ma swoje plusy w momencie, kiedy gra dziecko czy dojrzewającego młodzieńca. Ale brak dystansu do roli dorosłego już poety zaczyna drażnić monotonią, pobudzając do ziewania.

Reżyser uzyskał w pełni efekt snu, zarówno na scenie jak i na widowni. Uniknął wprawdzie obyczajowego skandalu, ale zdaje się, że byłby on lepszy niż dwugodzinne kiszenie we własnym sosie kompleksów bohaterów. Spowodowało to, iż duża część publiczności po I akcie wybrała drzemkę we własnym łóżku, rezygnując z twardych krzeseł hali "Sokoła".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji