Artykuły

[Napisał przed tygodniem Ryszard Kosiński...]

Napisał przed tygodniem Ryszard Kosiński w Życiu Literackim, że telewizja zalewa nas premierami teatralnymi, że to zaczyna się nudzić, że nawet najlepsze, najznakomitsze sztuki w nadmiarze podawane rozchwiewają proporcje przyzwoite między programem żywym, filmem a teatrem. Nie zgadzam się wcale z Kosińskim, choćby dla tej prostej i logicznej przyczyny, że nic co dobre nigdy mi się nie nudzi i po tysiąckroć wolę dobry spektakl od niedobrego filmu, który przed pięciu laty zszedł z ekranu i nawet wtedy nie obudził niczyjej ciekawości, choć był świeży. Tak dużo przecież aplikowało się nam tej starzyzny, która, niestety, mało ma wspólnego z arcydziełami (a tylko one mają swój sens pozytywny na szklanym ekranie), że każde przemienienie filmu w teatr witam z westchnieniem ulgi. I złym to wydaje mi się przedsięwzięciem ganić telewizję za nadmiar świetnych spektakli.

Co powiedziawszy na jej korzyść - z radością przystępuję do przypomnienia jednego z dramatów królewskich Strindberga - "Eryka XIV", który w oryginalnej inscenizacji podała nam telewizja łódzka w ubiegły piątek. I to jak podała! Z Krzysztofem Chamcem i Bogusławem Sochnackim w duecie aktorsko znamienitym, z dokrętką filmową gdzieś z pogranicza bergmanowskiego nastroju i w skrótach, przydających czystości przedstawieniu szwedzkiego dramaturga, tak rzadko grywanego na polskich scenach. To był na pewno inny Strinberg niż ów z "Panny Julii" i fascynował nas tematyką nie tyle historyczną, ile sprawami wiecznie żywymi: odpowiedzialnością przed samym sobą, straconymi złudzeniami, nietrwałością losu, słowem - tymi problemami, które nurtują współczesną dramaturgię. Nawet ekspresjonistyczna uczta, rodem z bunuelowskiej "Viridiany" czy "Bohatera naszego świata" Synge'a z jej cynicznym "le roi est mort - vive le roi" obnaża nie zgniliznę świata, który minął, ale zgniliznę postaw moralnych naszego czasu. Dobre przedstawienie.

Równie dobra, choć na pewno zupełnie różna w tonacji, była, powtórzona z telerekordingu, próba dramatu dokumentalnego Michała Szatrowa - "6 lipca". Świetne aktorstwo Rysiówny i Machowskiego, pełna dynamiki reżyseria Jerzego Krasowskiego, przydały tej udramatyzowanej relacji z faktów walki o rewolucję, charakteru widowiska niemal sensacyjnego i przybliżyły widzowi konterfekt kilku dni, które wstrząsnęły światem.

I by wyzwolić się spod magii sceny uciekam w inne widowisko, które notabene przez moment stawało się teatrem, choć adwersarze twierdzą, że jest to jedna z najbrzydszych i najmniej szlachetnych dziedzin sportu. Myślę naturalnie o niedzielnej transmisji spotkania bokserskiego Polska - Bułgaria oraz jednej walce, która poruszyła rzeszowian na pewno niesłychanie. To było w tym momencie, gdy dwa metry Pandova ruszyło na metr siedemdziesiąt jeden Treli; kiedy te dwa metry oszołomione malutkim przeciwnikiem puszczało ciosy w pustą przestrzeń, zdezorientowane, wielkie i niezgrabne. A gdzieś tam na wysokości pasa błyskawicznie migały w tańcu rękawice rzeszowskiego zawodnika i w kontraście komicznych wielkości rodziła się wielkość autentyczna: męstwo i upór. Jeżeli ktokolwiek nie znosi boksu (jedyny to sport, który podnieca jak poker) po nierównej walce Pandova z Trelą, po pięknej postawie tego ostatniego, niechże przynajmniej milczy...

Co napisawszy, a dość rzadko mi się zdarza wkraczać w kwestie sportu, przenoszę się w inne jego regiony - w szaleństwa rajdów samochodowych, na które zaprosił nas Czesław Kruszelnicki we wtorek wieczór. Ewa i Stanisław Zasadowie znaleźli się w tej sympatycznej audycji po takich krakowskich sławach jak Andrzej Stopka, Natalia Rolleczek czy Stanisław Lem i poradzili sobie z widzem znakomicie. Ściągnęli przede wszystkim jego uwagę oraz zainteresowanie dla swoich wyczynów, przekonali, że rajd samochodowy jest sportem, gdzie odwaga i moment ryzyka odgrywają wcale niepoślednią rolę. Trzeba także przy okazji tych atrakcyjnych wieczorów wtorkowych telewizji krakowskiej wyrazić żal na tym miejscu, że wcześniej na ów pomysł nie wpadła Warszawa i nie prezentuje nam swoich Najznakomitszych w oprawie ich własnych wnętrz. Stara i znana to bowiem prawda, żeśmy zawsze spragnieni ciekawych ludzi w ich dniu powszednim.

Solidaryzując się zaś z małolatkami, powiem, że smutno trochę oglądało się koniec "Czterech pancernych i psa", bo to i miłe było, i z nerwem zrobione, i bez zanadto naiwnej pedagogiki. Zresztą nie mam zamiaru powtarzać, co pisałam przed kilku tygodniami o tym serialu w "7 dniach" - dobrze to tylko, że sprawdziły się moje przewidywania i młodzież miała wreszcie coś z pogranicza westernu, wymieszanego z autentykiem o ostatniej wojnie. Tym bardziej żal pogodnych pancernych, że znowu zapowiada się seria 8 wybryków Anuli i Pawła - czyli sławetna zientariada, która była bezpośrednią sprawczynią kolosalnego popytu na gitary, długie włosy oraz pośrednio przyczyniła się do powstania jednego z najgłośniejszych reportaży, także muzycznie zatytułowanego - słynnego "Koncertu na trąbkę"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji