Artykuły

Pusty teatr

Powszedni dzień warszawskich teatrów. Jakiś styczniowy wtorek czy piątek. Polowa sezonu. Trochę więc przedstawień nowych, parę mocno podstarzałych, jedna, druga premiera. Wybieram ten wieczór bez szczególnych intencji. Niech będzie zwyczajnie - dzień jak co dzień.

W Teatrze Studio nadal jeszcze, od przeszło roku gra się "Dawne czasy" Pintera. Nie bardzo wiedzieć dla kogo - bo na widowni tylko dzięki temu więcej ludzi niż na scenie, że obsada ledwie trzyosobowa - ale się gra. Nie ta jednak prosta konstatacja liczby widzów na kłopotliwie pustej - choć znacznie przez scenografię zmniejszonej - sali Studia dała asumpt do tytułu niniejszych refleksji. W każdym razie nie ona przede wszystkim powoduje, że chcę tu pisać o teatrze pustym.

Samo już natomiast przedstawienie "Dawnych czasów" - i owszem, taki asumpt daje. Chciałem pisać o tym spektaklu po premierze, ale przeczytałem o nim bodaj w "Literaturze" tekst Jana Kłossowieza i uznałem, że szkoda armat na komara. Po roku wróciłem jednak na widownię. Sztuka Pintera już się przez ten czas dalej nie postarzała, bo nie była w stanie - od dawna jest tak całkowicie martwa i pusta. Przed laty coś tam jeszcze mówiła o bezsensie życia pozbawionego sensów, dzisiaj bełkot jej bohaterów jedynie kołysze do snu. W jakim celu sięga po nią Jerzy Grzegorzewski, co chce nią powiedzieć, o świecie i o teatrze? - nie mam pojęcia. Że Teresa Budzisz-Krzyżanowska jest aktorką znakomitą, wiemy i tak. I to z szeregu innych okazji wiemy o wiele dokładniej. Ani o Krzyżanowskiej, ani o Grzegorzewskim, ani o niczym innym poprzez Pintera w Studio nie dowiadujemy się - mówiąc oględnie - niczego więcej.

Aby nie było nieporozumień: cenię i szanuję teatr Grzegorzewskiego. Nieraz mnie fascynuje, choć nieraz budzi sprzeciw. Trzeba to było powiedzieć od razu i wyraźnie, aby teraz móc całkiem otwarcie: w "Dawnych czasach" Grzegorzewski nie budzi niczego poza znudzeniem. Puste formy, czyli znaki bez znaczeń robią wrażenie efektownych, lecz dawno zużytych i całkiem właśnie pustych opakowań. Jeżeli dziwność gestu, ruchu, sytuacji, dziwaczność świata przedstawionego nic nie znaczy, ku niczemu choćby emocjonalnie nie niesie - teatr nie tylko na widowni, ale głównie na scenie wieje pustką.

Przenoszę się więc do Małego. Jak się potem okaże - tylko na pierwszą część wieczoru. Ale po kolei. Idzie premiera: "Tramwaj zwany pożądaniem" Williamsa. To nawet ciekawe- po co dzisiejszy teatr zaprasza mnie jeszcze raz na Williamsa? Co i jak chce mi tym tekstem od siebie powiedzieć młody reżyser Waldemar Matuszewski, o czym chce porozmawiać z rówieśnymi? Ano - nie wiem. I nie sądzę, że jedynie dlatego, iż poznałem ledwie połowę dzieła. Ale po kolei.

Bardzo ładnie - skrótowo a zarazem z uwzględnieniem lokalnego kolorytu miejsca akcji - zakomponowana przez Małgorzatę Treutler przestrzeń sceniczna. Wielce uzewnętrzniana ekspresja Aleksandry Zawieruszanki dowodzi, że aktorka nie żałuje sił ani środków. Partnerzy też pracują uczciwie. No i w sumie - ta opowieść obyczajowa sprzed lat po prostu śmiertelnie nudzi. I nie może być inaczej. Inaczej być nie mogło nawet jak podejrzewam, przy wszelkich próbach teatru, by wznieść Williamsa na wyższe piętro uogólnień i ich artystycznych projekcji. Nie mogłoby, takich bowiem szans uniwersalizacyjnych "Tramwaj zwany pożądaniem" teatrowi nie daje. Siłą dramatu Williamsa w jego czasach był fakt, że głośno mówił on o ludzkich sprawach codziennych, o których wówczas w towarzystwie się nie mówiło. Nie uchodziło. Williams - jakże słusznie - wykazywał, że trzeba. Ale dzisiaj?... Ostateczna śmierć szeregu konwenansów i konwencji obyczajowych, które wiele z ludzkich intymności kazały skrywać wstydliwie, nastąpiła juź dawno, dawno temu. W świecie, który więcej ma dzisiaj kłopotów z ekshibicjonizmem niż zahamowaniami, relacjonowanie w teatrze z pełną powagą i dobrą wiarą niegdysiejszych problemów obyczajowych i to przy pomocy w istocie publicystycznej sztuki sprzed lat mogłaby mieć sens jedynie jako pretekst do arcykoncertu sztuki scenicznej. Bez tego pozostaje jedynie pusty teatr pozornych problemów.

Przerwa. Bufet w Małym nieczynny. Można by się coś napić na górze, w barze Domów Centrum. Otóż nie - nie można, bo drzwi teatru... zamknięte na klucz, a przy nich waruje groźny cieć. Przede mną jakaś para, już w futrach, prosi o łaskawe wypuszczenie.

- A czy państwo nie wrócą? - bada portier.

- Nie. Na pewno nie - odpowiada mężczyzna. Ta krótka recenzja robi swoje, bo drzwi zatrzaskują się z powrotem przed moim nosem.

- A pan?

- Ja tylko na chwilę, chciałbym się czegoś napić.

- Co to, to nie! - mina portiera tężeje. - Wychodzić i wracać nie wolno, tylko bałagan.

Jak niepyszny poszedłem więc do szatni po płaszcz i po chwili łaskawie jednak wypuszczony opuściłem Teatr Mały na dobre.

Szczęściem Warszawa nie prowincja, zatem nie chcesz w Małym - w ten sam wieczór możesz obejrzeć premierę w Kameralnym. Skorzystałem. Powiedzieć: z deszczu pod rynnę - byłoby powiedzieć nieprecyzyjnie. Trudno by bowiem "Babę-Dziwo" na filialnej scenie Teatru Polskiego porównywać ze złotą ulewą - bliższe to raczej siąpiącej mżawki.

Rozumiem, oczywiście rozumiem zbożne zamiary. Ze wszech miar uczcić należy jubileusz pół wieku pracy, kreacji, sukcesów pani Niny Andrycz. I to właśnie tutaj, w Teatrze Polskim, w którym debiutowała w roku 1935, i w którym od pięćdziesięciu lat gra do dzisiaj, od czasów Jej przedwojennych jeszcze ról, które weszły do historii polskiej sceny. Niebywały jubileusz twórczości i wierności.

Rozumiem też szlachetne, programowe preferowanie przez dyrektora Dejmka w Teatrze Polskim właśnie polskiego repertuaru - i to w całej jego wielkiej retrospektywie, od staropolszczyzny po dramaturgię współczesną. Nie tylko dlatego, że Francuzi mają swoją Komedię Francuską, koniecznie powinniśmy mieć nasz choćby jeden Teatr Polski nie tylko z nazwy. Jeżeli już nie polski, w rozumieniu swoistej stylistyki teatralnej - takiej bowiem odrębnej stylistyki na dobrą sprawę nie mamy; i całe szczęście, bo dzięki temu nie grozi nam krzepnięcie w kleszczach normatywnych kanonów - to w każdym razie miejmy u Dejmka polski teatr w rozumieniu kanonu narodowego repertuaru.

Pojmuję również i to, że kanon ów stale należy poszerzać, weryfikować, odgrzebywać dramaty zapoznane, a także odkurzać schematy inscenizacyjne klasyki i sprawdzać nowości. To wszystko tak. Ale...

Właśnie. Ale jeżeli jut Pawlikowska-Jasnorzewska, to czy koniecznie akurat "Baba-Dziwo"? Wszak i u tejże autorkj znaleźć można sztuki łatwiej podlegające reanimacji, choćby pozycje o czysto rozrywkowych ambicjach, jak dajmy na to "Dowód osobisty". A jeżeli już "Baba-Dziwo", to czy akurat jako materiał dla Niny Andrycz? Artystka z kulturą realizuje aktorskie zadanie, acz zadanie z ubocza jej scenicznych właściwości i pozbawione szans ma szerszy jubileuszowy popis. Ale...

Właśnie. Ale i nie tu najgroźniejszy pies pogrzebany. Jakby Mariusz Dmochowski taktownie nie prowadził reżysersko przedstawienia, nie ukryje, że nad "Babą-Dziwo" pusty dziś śmiech bierze. Nie, iżby taka dowcipna. Bynajmniej. Taka natomiast naiwna. Oto nas ze zmierzchu stulecia Jasnorzewska próbuje uczyć czym jest totalitaryzm! Dobre sobie, co? Że dobrze - to może przesada: ale że myślowo i teatralnie puste - to prawda.

Był to któryś styczniowy wtóre czy piątek. Może źle trafiłem, może to niezupełnie był "dzień jak co dzień" Lecz jeżeli' nawet nie powszedni był to w życiu teatralnym stolicy wieczór - to w każdym razie głęboko niepokojący. Choć wole oczywiście przedstawienia wybitne czy przynajmniej ciekawe - nic nie mam przeciw przedstawieniom chybionym, nawet rozłożonym na łopatki. Tak bywa i inaczej w teatrze bvć nie może. Nienawidzę tylko, brzydzi mnie, odpycha i śmiertelnie nudzi teatr myślowy i estetycznie pusty Teatr, w którym wymyślne formy, miny i gesty nic więcej nie znaczą ponad formy, gesty i miny. Teatr, w którym potok słów ku niczemu czy przeciw niczemu nie porywa i szemrze sobie li tylko wytartym banałem. Teatr, w którym reżyser, scenograf, aktor sprawnie wykonują swój zawód, a my z widowni czujemy, ileż ludzkiego zawodu kryć się może i powinno w takim nieludzkim zawodzie, kiedy sprowadzi się go tylko do nawet efektownego, acz bezpłodnego obracania pustych szklanych kul.

Nie idzie o to, by każdy spektakl miał artystycznie i myślowo ciężar gatunkowy kamienia filozoficznego - o to idzie wyłącznie, aby teatr wiedział co, po co i jak ma do powiedzenia, wspólnego przemyślenia i przeżycia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji