Artykuły

Trzeciorzęd, czwartorzęd, stalinizm

Epoka. Jedna z wielu. Przeszła jak ery geologiczne, zostawiła ślad i weszła na trwałe do kalendarza historii. Patronował jej pewien portret człowieka z wąsami, którego, jak wykrzykuje skrachowany bohater tej sztuki - kochał cały świat!

Prapremiera najnowszej sztuki Sławomira Mrożka w Teatrze Polskim u Kazimierza Dejmka, PORTRET, to wydarzenie, choć żaden fajerwerk. Wydarzenie myślowe bardziej niż teatralne. To, po prostu, znakomita sztuka, piekielnie mądra i wieloznaczna, której kształt sceniczny można jeszcze zapewne rafinować i cyzelować długo, w wielu podejściach.

Oczywiście, dla jasności - to także bardzo dobre, choć nie bez skaz i pęknięć, przedstawienie. Ale tym razem, inaczej niż w "Letnim dniu" czy "Kontrakcie" mówić trzeba przede wszystkim o ciężarze gatunkowym sztuki, a dopiero potem spektaklu.

Portret Stalina, kolorowany, słodki, jakby żywcem zdjęty z jakiejś akademii lat pięćdziesiątych pojawia się raz u góry, we mgłach, jak znak z kosmosu. Dany eks-wyznawcy (aparatczykowi? ideowcowi? działaczowi?), kiedy onże w zupełnie już innym czasie wzywa swego idola na duchowy pojedynek.

Tak jak Konrad Boga w "Dziadach", dokładnie tak samo. Ta paralela jest świadomie wyprowadzona i konsekwentnie rozwijana. Konrad epoki stalinizmu nazywa się Bartodziej i poznajemy go w chwili, w której jest fizyczną, psychiczną i intelektualną ruiną. Runął w dół razem z epoką, która go ukształtowała. Wylądował w małym miasteczku, w domku z ogródkiem, żyje jak emeryt, z żoną, ze swoją nerwicą, ze wspomnieniami. I z wyrzutem sumienia: zadenuncjował oto swego przyjaciela, w odległym roku 1949 to było, przyjaciel został skazany na śmierć raz na zawsze stanęła ością w gardle, nie umie już żyć normalnie. Ma zwidy, majaki, próbuje się nawet leczyć. Jak dotąd, banał. Zwykły koniec wielkich nawiedzeń i wielkich karier.

Ale to tylko ekspozycja. Mrożka nie interesuje eks-działacz - kat nie interesuje go też ofiara, kiedy przyjdzie na nią kolej. Mrożka interesuje stalinizm jako formacja, usiłuje ją zobiektywizować, dostrzec jej historyczną nieuchronność, jej wielkość i okrucieństwo, niezależnie od tego ilu ludzi przemielono w niej na proch, ilu połamała, a ilu przeżyło swoje wielkie pięć minut.

Wyrzut sumienia Bartodzieja ma postać przyjaciela, bardzo materialną, jest tak wielki, że aż... no właśnie, zmaterializował się.

Kiedy bohater dowie się, że była amnestia i przyjaciel jednak żyje, przesiedział tylko dziesięć lat, ale właśnie wyszedł - a jest już rok 1959 - wyrzut sumienia nie chce mu już towarzyszyć. Zastąpi go nowy przyjaciel, do którego Bartodziej pojedzie natychmiast, aby szukać pociechy: zwierzy mu się, że to on go wydał, będzie prosił o karę.

Kulminacyjny akt drugi - rozmowa dwu ludzi, których młodość przypadła na epokę stalinizmu, z których każdy miał w niej inny znak, inne losy, które przecież - i u kata i u ofiary - były determinantą wszystkiego w ich życiu. Zgniotła ich obu, i wyznawcę, i skrzywdzonego, zgniotła i przeminęła. dla historii kiedyś po nich nie zostanie nic, byli tylko mierzwą, ale portret wodza epoki będzie portretem z podręcznika. W jego cieniu rozegrało się ich życie. teraz będą żyli jako cienie cieniów, życiem wegetatywnym.

Anatol (więziony akowiec) nawet w sensie najdosłowniejszym sparaliżowany, z odjętą mową, na wózku. Jako lokator i gość owego przyjaciela - denuncjatora, Bartodzieja. Jako jego udomowiony wyrzut sumienia, choć w finale obaj są równie nieważni, szarzy, obaj to tylko ziarenka piasku.

W tym drugim akcie utworu dwaj przyjaciele - przeciwnicy wywołują ducha Stalina. Znów jak w "Dziadach", a jakże. I też kończy się źle, nie epilepsją jak u Konrada po Wielkiej Improwizacji, ale wylewem do mózgu, paraliżem, niemocą Anatola.

Który, po doświadczeniach więzienia, nauczył się jednego: nie można żyć samą negacją, nie można całe życie być opozycjonistą.

Ważne słowa. Jeszcze jak ważne. Bartodziej tego nie rozumie, on właśnie zmienił poglądy, wstydzi się starych, chciałby odpokutować, ale Anatol wie, co wie: teraz chce żyć. Teraz wie, jaką wartością jest życie. Ożenił się z młodziutką dziewczyną, chce odbić sobie tamte lata daremne, kiedy najpierw czekał na egzekucję, a potem już nie wiadomo na co - karę śmierci zamieniono mu na dożywocie.

I to Anatol właśnie, skrzywdzony, zechce zobaczyć ducha Stalina i to jego ten duch raz jeszcze pokona.

Sparaliżowany może już tylko rozmyślać.

Zrehabilitowana ofiara i odsunięty od wszystkiego kat.

Zrównani w poniżaniu, skazani na siebie, zapomniani przez wszystkich. Trybiki staraj maszyny.

Zresztą ten kat to też ofiara, kto wie, czy nie bardziej pogruchotana.

Jak dinozaury, jak żółwie morskie wyglądają obaj w naszych czasach o takich ludziach, dotkniętych rogiem portretu Josifa Wissarionowicza.

Wymiar jednostkowy tych czasów nie istnieje. Nie istnieją prawdy bezwzględne. Z perspektywy portretu była tylko epoka, jedna z wielu.

Z perspektywy mrówek, Bartodzieja, Anatola, naszych ojców, Ciebie, nas - to epoka, z której nie da się wyzwolić tym, którzy jej doświadczyli.

Nie mniej, nie więcej. Wszystko. Wielkość i małość stalinizmu, wielkość i małość epoki, może już ostatniej, w której towarem politycznym była także wiara. Fanatyczna często, ale szczera.

W czasach programowych bezwiar i zachwianych kryteriów, aż boleśnie dotyka nas to, że tamte jasne kryteria były nierzadko argumentem dla usankcjonowania zbrodni.

Zbrodniczy ład i indyferentny chaos? Niczego nie podpowiadając, Mrożek każę serio pomysleć o stalinizmie i Polakach, powiedzmy, o Polakach tylko.

Rzadko w teatrze ostatnio była okazja do myślenia w tej skali, na tym poziomie.

Teatralnie PORTRET to dzieło precyzyjne - i także - domyślane do końca. Jest tu kilka świetnych ról, w tym arcytrudna Bartodzieja komunisty, z którą radzi sobie wybornie Jan Englert. Kwintesencja jego dotychczasowych ról z gatunku Polaka z przeszłością polityczną.

Najefektowniejsza, choć zagrana w sposób ściszony, karykaturalnie ostro, z nutka mizantropii, z pustką w oczach. Tę pustkę w sobie Bartodziej ma wciąż, to najambitniejsze zadanie dla aktora zagrać pustkę zaludniana tylko majakami.

Zagrać. Jest naturalny, zrzędliwy, snuje się po swoim domku na prowincji (scenograf Jacek Ukleja, wyczarował domek Bartodzieja, schludny jak przystało na eks-prominenta, a znów mieszkanie młodej żony Anatola "nowoczesne" nowoczesnością lat sześćdziesiątych, nie może sobie znaleźć miejsca, ubywa go w oczach. Drobina, która chce zrozumieć, która na początku wadzi się z bogiem - Stalinem, a potem już tylko bezwolnie obserwuje mecz dzieciaków na ulicy pogryzając czereśnie. Przedwczesny emeryt, wrak Wrak epoki - to by mu się podobało, bartodziejowi, takie określenie. Englert zagrał wraka, który - podejrzewamy - mógł być kiedyś groźny, i chyba był.

Jego partner, wyrzut sumienia - Anatol w tym przedstawieniu miał pacha. Odtwórca tej roli Mieczysław Kalenik zachorował, zastępstwo zrobił Piotr Fronczewski. Miał brawa, podobał się bardzo publiczności, ale jego styl gry tak wyraźnie odbija od dominującego na tej scenie, że chwilami jest to aż męczące. To nie tylko inna stajnia, to inny typ ekspresji, istne przyzwyczajenia, to całkiem odrębna poetyka. Świetny aktor Fronczewski i świetny aktor Englert dają czasami widzom świetne momenty w dialogu między sobą, ale czasami wygląda to tak, jakby nie mieli wspólnego reżysera.

Anatol Fronczewskiego jest człowiekiem bez złudzeń, równym kolesiem, który w głębi serca hoduje gołębią tolerancje, dziecięcą lojalność i bezradność osoby, która utraciła busolę. Powinien dyszeć zemstą a nie dyszy: smutno mu, że tak późno miał szansę poznać smak kobiety, miłości, że przyjaciel oto oświadcza, że go zdradził, że młodość przeszła tak patetycznie, ale z tego patosu nie pozostało nic. Kto winien? Oczywiście, duch czasów. On, człowiek z portretu czyli - Historia.

Panie, żony obu przyjaciół, Anna Seniuk i Laura Łącz, mają tu do grania mniej, ale obie zbudowały wiarygodne sylwetki kobiece. Żona wraka eks-dygnitarza i żona "zabawowa", którą nagle dotyka niezrozumiały dla niej cios. Są tylko świadkami, kibicują sprawie, która absorbuje ich mężów.

Sprawie idei, sprawie sacrum, sprawie mitologii, którym poświęciło się aktywne tycie. Czasami to sacrum nazywa się stalinizm. Dla wielu się tak nazywało. Nawet, jeśli było to sacrum a rebours, szatańskie i złe.

Kwiatki za oknem, gdzieś jakiś mecz dzieciaków, Anatol przykryty pledem, Bartodziej napychający się czereśniami. Prowincja. Spokój. Zatrzymany czas. Żadna aktywność. W ogóle nic, tylko sielskość jak na daczy podmiejskiej.

To są ostatnie sekwencje PORTRETU. Ostatni jego obraz. On nas łączy z ideałami doby współczesnej.

Gorycz zostawmy w szatni, nie warto płakać nad rozlanym mlekiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji