Artykuły

Madame Drozda

"Madame Bovary" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Paweł Sztarbowski w Dzienniku Metro.

Najnowsza premiera w Teatrze Dramatycznym to przekombinowany eksperyment. Warto jednak obejrzeć ten spektakl dla znakomitej roli Joanny Drozdy. To wschodząca gwiazda warszawskiego teatru.

"Madame Bovary" w reżyserii Radosława Rychcika w Teatrze Dramatycznym wzbudziła skrajne reakcje. Część widowni wychodziła, trzaskając drzwiami i wykrzykując przekleństwa w stronę kłaniających się aktorów. Sporo było też takich, którzy zgotowali premierze gorącą owację.

Mimo wielu zaskakujących rozwiązań i interpretacyjnej odwagi, spektakl pozostaje nieudanym eksperymentem. Nie do wytrzymania staje się sama forma, którą reżyser określił mianem "opery krzyczanej". Sprawia ona, że już od początku jasne staje się główne założenie przedstawienia - pokazać sztywną, duszącą konwencję, w której nie mieści się histeryczne, przepełnione seksualnością ciało. Podkreślają to kostiumy - stylizowane na połowę XIX wieku, które wręcz duszą bohaterów, a przede wszystkim formalna, niezwykle wystudiowana gra aktorów. Jednak ta statyczna, operowa forma szybko staje się nieznośną manierą i zamiast żywych ludzi, obserwujemy na scenie wampiryczne manekiny, które czyhają na biedną Emmę. Chyba każdy wpadłby w histerię w zetknięciu z takim światem.

(...)

Nie byłoby tego spektaklu, gdyby nie pełna oddania, brawurowa rola Joanny Drozdy, dla której manieryczna konwencja stała się nie więzieniem, ale okazją do wykrzyczenia i zdemaskowania porządku świata narzuconego przez mężczyzn. Powiedzmy też szczerze, że jako jedyna dostała w tym spektaklu szansę na pokazanie żywego człowieka. Aktorka, właściwie nie używając słów, znakomicie pokazała rozpadającą się osobowość i stopniową nieumiejętność odróżnienia fikcji od rzeczywistości. Kolejne romanse lub marzenia o romansach odkrywają w tej wyniosłej kobiecie pragnienie perwersji. Nigdy się jednak nie dowiemy, czy to pragnienie jest w niej czy też prowokowane jest przez otaczających ją mężczyzn.

Są w tym spektaklu przebłyski wielkiej wyobraźni początkującego reżysera, jest wysmakowana gra świateł, jest ciekawa choreografia. Jednego zabrakło - życia. Być może powieść z połowy XIX wieku, autorstwa Gustawa Flauberta, średnio znosi konwencję "opery krzyczanej"? A może po prostu, mając do dyspozycji zdolnych, oddanych aktorów, warto pozwolić im działać na scenie, a nie jedynie poddawać ich tresurze, by podporządkowali się z góry wymyślonej konwencji?

Całośc w Dzienniku Metro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji