Artykuły

Bardzo dziwne bajki...

Sławomir Mrożek ma trwałe miejsce w sercach wielu dyrektorów teatrów, bo od lat kilkunastu modnie i wytwornie jest grywać sztuki Mrożka, jako że niby emigrant ale równocześnie wydawany w kraju oraz cieszący się opinią - coś jak opozycja Jej Królewskiej Mości w Albionie - pewnymi laskami władzy. Tak więc dyrektor teatru zawsze wychodzi na swoje: władza się już przyzwyczaiła, on sam zaś chadza w glorii sławy człeka odważnego co to się nie boi swych decydentów ani tych widzów, którzy nie podzielają zachwytów wielbicieli Mrożka.

Ostatnia premiera w Teatrze Polskim została zresztą tak hucznie i buńczucznie zapowiedziana przez prasę oraz insze media, iż trzeba sporej odwagi, by otwarcie wypowiedzieć, iż w rzeczywistości nie ma żadnych powodów do zachwytu nad prapremierą warszawską jako, że Mrożek zmierzył siły na wielkie zamiary i nic z tego nie wyszło, ponieważ zawartość intelektualna sztuki jest więcej niż skromna, a i sam autor chyba nie bardzo wiedział, czy jego najnowsze dzieło ma być wielkim dramatem czy może gorzką farsą. Wszystko to jednak brzmi dosyć fałszywie, zwłaszcza, gdy się pamięta, iż panowie w typie Bartodzieja w okresie przełomu zawsze stają na czele nie tyle pokutników, ile najbardziej gorliwych krytyków czasów, w których odgrywali ważne role. Tchnie więc kompletnym fałszem prowincjonalne skromniutkie mieszkanko człowieka, który ma wyrzuty sumienia.

Nawiasem mówiąc scena u psychiatry jest także rodem z zupełnie innej sztuki niż scena pierwsza, dziejąca się w ubogim mieszkanku niedoszłego hodowcy królików. (A może to miała być taka osobliwa wersja naszego Lejzorka Rojtszwanca?) Gdy z ciemności wypływa raptem nad scenę ogromny portret Stalina - widzowie zamierają z oczekiwania, że staną się świadkami narodzin dzieła na miarę słynnej "Pokuty", ale w dalszym ciągu nic nie wynika z tych oczekiwań, błyskotliwych powiedzonek rodem ze starych politycznych anegdot także jakoś dziwnie mało, a naród szuka pretekstu, by trochę poklaskać, by wreszcie dać wyraz - a tu okazji także dziwnie mało. Kończą się przecież bardzo szybko przekomarzanki z Wyrzutem Sumienia i rzecz wraca do niby to realizmu (chociaż znowu, co to za realizm: mieszkanie w pałacu, choć meble zastępcze w ulubione wówczas pikasy, w telefonie aż huczy od propozycji, składanych przez dziwaczne komitety: małyż to realizm czy farsa niby polityczna?)

Na tym tle każdy grał rolę z innej sztuki: mnie osobiście najbardziej podobała się Anna Seniuk w roli nieszczęśliwej choć poświęcającej się Żony-Polki. Bardzo niewdzięczny tekst postarała się uprawdopodobnić. Tej szansy już nie dał Mrożek Laurze Łącz w roli sympatycznego kociaka poderwanego ad hoc przez uwolnionego zza krat niedoszłego skazańca na śmierć. Jan Englert niezbyt wiedział, czy ma grać Wielką Improwizację w wydaniu a la Mrożek czy gorzkiego nieszczęśnika rodem z "lost generation" z moczeniem nóg w miednicy. Dykcja mu się od tego nie poprawiła, ale zdolna publiczność i tak domyślała się bezcennych znaczeń wiekopomnego dzieła pod wiele mówiącym tytułem "Portret" (że niby rodzinny we wnętrzu?") Piotr Fronczewski szybko opanował rolę chorego Mieczysława Kalenika, dając tym dowód dużego samozaparcia, jako że sylwetka Anatola jest spoza emploi tego akurat aktora. Najlepszy okazał się w scenach początkowych jako wspomniany już Wyrzut Sumienia.

Dyrekcja starała się działać na publiczność innymi efektami, niż artystyczne: opóźniała rozpoczęcie widowiska po każdej przerwie, toczyło się tez w niezmiernie spowolnionym aż do przesady tempie. Zapewne uczono, że publiczność skruszeje i okaże się następnie bardziej gorliwa w okazywaniu entuzjazmu. Zbytni pietyzm dyrektora i reżysera Kazimierza Dejmka w stosunku do klasyka Teatru Polskiego nie wyszedł spektaklowi na dobre: trwa on za długo przynajmniej o 20 minut. To zresztą powrót do niedobrej mody przeciągania dialogów, co ma sugerować ich wielkie treści tzw. drugiego dna i co śmieszy, ponieważ w pierwszej bardzo rozciągniętej odsłonie dialog dotyczy życiowych trywialności "Jakże się ciężko żyje na paryskim bruku - nigdy się nic nie posyła do Polski do druku" - dogadywali Lechoniowi jego warszawscy przyjaciele. No, ale to był jednak Lechoń. Mrożek posyła i mu drukują - tyle tylko, że sporo zapomniał albo też liczy na to że twórcza fantazja ma opanować przaśną krajową rzeczywistość. Lepiej jednak mierzyć zamiar wedle sił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji