Artykuły

Fredro, czyli powtórzenie

W finale "Dożywocia" wszyscy, ciesząc się z zaręczyn młodej pary i wyprowadzenia w pole lichwiarza Łatki, intonują wesołą przyśpiewkę. I tylko on, stary sknera, odrażający liczykrupa, jest gdzieś obok - pokonany, ośmieszony, upokorzony. Jan Englert wprowadza w tej scenie do komedii nutę tragizmu. Ukrywa twarz w dłoniach, wstrząsa nim cichy szloch. Gdyby poniżenie mogło zabić, nie byłoby już Englertowskiego Łatki... Patrząc na to gorzkie zakończenie komedii Fredry, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że kiedyś widziałem coś podobnego. W ubiegłym sezonie Englert inscenizował na narodowej scenie "Szkołę żon" Moliera. W ostatniej scenie jego Arnolf, wystrychnięty na dudka i opuszczony przez wszystkich, ściągał z głowy perukę i zgarbiony wolno schodził ze sceny. Obie te klęski - Arnolfa i Łatki - Jan Englert wyrwał głęboko z siebie, podstawiając samemu sobie gorzkie zwierciadło. To już był inny Englert - aktor wymagający wobec innych i siebie, gotowy pójść na całość, kiedy uzna, że wymaga tego przedstawienie. Oglądam go w Narodowym z poczuciem, że wciąż nie czuje się tu u siebie. Jan Englert nie jest stałym aktorem żadnego z reżyserów, którzy dotychczas nadawali kształt narodowej scenie. Był Chłopickim w "Nocy listopadowej" Grzegorzewskiego, ale epizod ten ginął przygnieciony rozmachem inscenizacji. Ojciec w "Kartotece" Kutza skonstruowany był z kilku gestów i charakterystycznej intonacji. Tylko w spektaklach Macieja Prusa Englert otrzymał prawdziwe szanse, ale pech chciał, że jego pełen energii król Lear oraz dziwnie przygaszony, upozowany na samego Czechowa Gajew z "Wiśniowego sadu" to były tylko niepełne role w bardzo nieudanych przedstawieniach. Zadania na miarę swego talentu od kilku lat Jan Englert wyznacza sobie sam i podejmuje się prawdziwych wyzwań - gra tylko role z najściślejszego kanonu dramaturgii. Łatka i Arnolf pokazują, że Englerta interesuje ciemna strona życia. Jego bohaterowie (a warto pamiętać jeszcze o znakomitym Ryszardzie III z przygotowanego przez Prusa spektaklu warszawskiego Teatru Polskiego) ze zła czynią a sposób na życie. Arnolf f był zakochanym w sobie obłudnikiem, małym autokratą, któremu nagle grunt osuwał się spod nóg. Łatka brnie w chciwość, pieniądze stają się jego obsesją, ale nie widzi w tym niczego chorego. Nie odróżnia się przy tym od otoczenia. "Dożywocie" na Scenie przy Wierzbowej rysowane jest bowiem ostrą, grubą kreską. Leon Birbancki (Grzegorz Małecki) to romantyczny zabijaka, który trawi czas na tańcach, hulankach i swawolach. Bracia Lagena (Leszek Zdun i Emilian Kamiński), odpowiednio fizycznie skontrastowani, to pantoflarze, którzy w karczmie leczą swe kompleksy. Englert pokazuje zdeformowany świat pełen pijaków i obłudników, świat pozbawiony wyższych uczuć. Pozycję wyznacza tu tylko majątek; miłość do pieniędzy staje się jedyną obowiązującą religią.

Najbardziej znaczącą figurą jest bezwzględny lichwiarz Twardosz. Grający go Igor Przegrodzki, opatulony w czarną pelerynę, porusza się, drobiąc małe kroczki, siada powoli, jakby z lękiem, nie mówi, a cedzi słowa. Sylwetką przypomina wielką sowę. Przegrodzki odwołuje się do najlepszych wzorów charakterystycznego aktorstwa. To najciekawszy epizod przedstawienia. W "Szkole żon" ukazywał Englert gorzkiego Moliera, jego "Dożywocie" jest również przedstawieniem na wskroś pesymistycznym. Klęska Łatki niczego nie załatwi, świat będzie tak samo obrzydliwy jak wcześniej. Wydaje się, że następnym spektaklem Englerta mógłby być "Rewizor" Gogola, bowiem w ostatnich realizacjach reżyser wierny jest Gogolowskiej maksymie "z siebie samych się śmiejecie". Skromne przedstawienia Englerta należą do bocznego nurtu propozycji Teatru Narodowego, ale - nie mam wątpliwości - dają mu jeszcze jedną barwę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji