Artykuły

Nie czas odchodzić!

Piątkowa premiera stała się zapowiedzią pożegnania. Bohater wieczoru, Jerzy Grzegorzewski, nagrodzony oklaskami za wój najnowszy spektakl, zapowiedział rozstanie z teatrem i powrót przed sztalugi.

Jeśli ta zapowiedź doczeka się realizacji - polska plastyka odzyska po latach interesującego malarza. Stratę poniesie polski teatr. Miejsca Grzegorzewskiego nie może bowiem zająć nikt!

Film ze wspomnień

Najnowsza moda w polskim teatrze to nieustanne poszukiwanie nowych przestrzeni, całkiem jeszcze niedawno uznawanych za zaprzeczenie warunków właściwych do uprawiania teatru. Grano już wszędzie: w dworcowym bufecie, w gorzelni, całkiem niedawno temu zagraniczny zespół zagrał w prawdziwym więzieniu. Często są to całkiem zbyteczne ekstrawagancje, jednak Grzegorzewski wyboru swojej nowej sceny dokonał niezwykle trafnie.

"Duszyczka" Tadeusza Różewicza, zagrana w tunelu przebiegającym pod ulicą Wierzbową i łączącym dwa budynki Teatru Narodowego, jest jednym z najmniej znanych tekstów poety. Znanym tak mało, że nawet najwięksi erudyci (a nie zabrakło ich wśród premierowej widowni) przyznawali się z niejakim zakłopotaniem do swojej na temat tego utworu ignorancji. Wiadomo było, że jest to poemat zdecydowanie nieteatralny, stworzony modną niegdyś techniką "strumienia świadomości", a więc naśladowania swobodnego przebiegu myśli, bez ich rozdzielania czy wyróżniania, także przy pomocy interpunkcji. "Duszyczka" to nie jedyny materiał literacki - Grzegorzewski do tekstu przedstawienia włączył także fragmenty innego mało znanego utworu Różewicza - "Et in Arcadia ego" - przypomnienia o śmierci, znajdującej się wszędzie, ukrytej nawet pośród piękna.

Jerzy Grzegorzewski, jak się zdaje, potraktował ów tunel pod ulicą właśnie jako metaforę świadomości. Z krańców tej niecodziennej sceny wynurzają się kolejne postaci, uruchamiają się wspomnienia, by już po chwili zniknąć w przepastnym mroku, na krótko rozjaśnionym filmowym reflektorem. Cały ten spektakl jest bowiem spięty metaforą filmu. Symbolem wspomnienia jest kaseta z taśmą do kamery filmowej, przez scenę przebiega tor dla kamerowego wózka. To na nim wjeżdżają kolejne postaci - wspomnienia. Nawet architektura tej niezwykłej sceny - korytarza pod Wierzbową - nasuwa od razu skojarzenie z kinem. Okna przedzielające wzdłuż ten korytarz od razu przywodzą na myśl filmową klatkę. W całym zaś spektaklu znajdują się częste czytelne odniesienia do słynnego "Obywatela Kane" Orsona Wellesa.

Czy to pożegnanie?

Grzegorzewski od kilku lat uprawia teatr coraz bardziej intymny, niemal autobiograficzny. "Lustro i zwierciadło" sprzed ponad roku było niezwykle szczerym wyznaniem artysty wątpiącego w moc sztuki. Monolog Prospera żegnającego się ze światem brzmiał wówczas niemal jak wyznanie samego reżysera. "Duszyczka" jest dalszym ciągiem tego pożegnania. I wyrazem skrajnego pesymizmu. W tej opowieści wypalonego wewnętrznie artysty nie ma już niczego, co dałoby się ocalić. Dawne, doznane niegdyś rozkosze, kochanki, minione miłości, są już tylko strzępem dręczących wspomnień, od których mimo wszystko trudno się uwolnić. Niełatwo jest bowiem zniszczyć tę nieustannie przesuwającą się taśmę pamięci.

Amant po latach

Jest to zarazem najlepsza chyba od kilku lat rola Jana Englerta - obecnego dyrektora Teatru Narodowego - który swoim udziałem w "Duszyczce" zaprzecza stereotypowi obsadowemu "amanta na wieki wieków". To prawdziwe przełamanie dotychczasowych opinii o tym aktorze. Englert gra starzejącego się mężczyznę, świadomego swojej przegranej jako artysty i jako człowieka. A także poranionego gorzką świadomością nieuchronności tej klęski i jej następstw: rozpadu ciała i całkowitego unicestwienia. Rezygnuje z chęci podobania się publiczności, jest absolutnie szczery. To najdojrzalsza chyba rola Englerta w Narodowym. Wskazująca, że dopiero dziś mógłby zagiąć szekspirowskiego Leara, że próba zmierzenia się z tą rolą kilka lat temu była jeszcze wówczas zdecydowanie przedwczesna...

To skromny i mądry spektakl. Gdyby reżyser urzeczywistnił swój zamiar odejścia z teatru - byłoby to najpiękniejsze odejście ze sceny.

Na popremierowym bankiecie Jan Englert oświadczył, że Jerzy Grzegorzewski potrzebuje teatru, ale i teatr potrzebuje Jerzego Grzegorzewskiego. Ten twórca stawia widzów przed niezmiernie wysokimi przeszkodami. Od lat prowadzi w swoich przedstawieniach zaskujące gry skojarzeń, piętrzy metafory, układa skomplikowane łamigłówki. Często zachwycające, czasem irytujące. Jest to jednak artysta miary najwyższej i jego odejście od teatru byłoby wielką stratą dla polskiej kultury. Kto bowiem ma objąć schedę po jednym z "młodych zdolnych" - jak 35 lat temu Jerzy Koenig określił jego rocznik w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (a byli tam przecież jeszcze i Maciej Prus, i Izabela Cywińska)? "Młodsi zdolniejsi" z coraz bardziej wypalonego "pokolenia porno"?

Nie czas na to odejście. Polski teatr bardzo potrzebuje tej właśnie barwy, którą daje mu tylko Jerzy Grzegorzewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji