"Imię"
Czterdziestoletni Jon Fosse uznawany jest w Norwegii za najwybitniejszego dramatopisarza. Jego sztuka "Imię" wystawiona w Teatrze Współczesnym w Warszawie stała się u nas wizytówką tego pisarza i zarazem współczesnego teatru norweskiego. Niesprawiedliwie byłoby sądzić, że Fosse okaże się współczesnym Ibsenem, jego sztuka jednak nawet przy umiarkowanych wymaganiach sprawia zawód. "Imię" opowiada o tym, jak do rodzinnego domu przyjeżdża ze swoim chłopakiem córka w ciąży. Przez półtorej godziny bohaterowie spektaklu snują się po mieszkaniu w leniwej rutynie nieciekawego życia. Ktoś wraca z zakupów, ktoś z pracy, ktoś gra w karty, ktoś czyta gazetę, komuś chce się spać, a innemu jeść. Rozmowy są błahe, bez wyrazu. Nawet w scenie wyboru imienia dla dziecka nic nie iskrzy - ani radość, ani dramat. Dzieje się tak, ponieważ postaci nie kochają się ani nie nienawidzą, nie kłócą się, nie przeżywają dramatów, wzlotów ani upadków. Temperatura emocji jest poniżej średniej, zarówno na scenie, jak i na widowni. Nie pomaga tu rzetelna reżyseria Agnieszki Glińskiej, która buduje postaci z hiperrealistycznych szczegółów.
Dobra praca kilku aktorów, przykuwająca na początku uwagę, w ostatecznym rachunku idzie na marne. Fotokopia rzeczywistości, życie nijakie dają w efekcie tylko nudę, więc jeśli już grać taką sztukę, to przeciw jej minirealizmowi - komicznie lub tragicznie - żeby ją uratować.