Artykuły

Bufety na Woronicza

- Mój teatr faktu "Legenda i dzieje Panoramy Racławickiej" był półkownikiem dziesięć lat i spowodował trzy wnioski o dyscyplinarne zwolnienie mnie z pracy. "Śpiewać ze szczęścia" wg Jana Józefa Szczepańskiego - dziewięć lat, "50 dukatów", aluzyjne względem polityki gospodarczej Gierka, osiem lat. "Poezje księdza Twardowskiego", z udziałem Dymnej, Radziwiłowicza i Bradeckiego - nigdy nieemitowane. Cenzura wewnątrz telewizji była ostrzejsza niż cenzura z Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk - swoją pracę w Telewizji wspomina reżyser Stefan Szlachtycz.

W latach 70., jako główny reżyser TVP, był pan podwładnym osławionego prezesa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego. Jak pan go wspomina?

- To był bardzo inteligentny facet, wykształcony i kulturalny, jeśli tylko chciał być kulturalny. Janusz Wilhelmi, jego zastępca, mówił o nim, że on tak naprawdę jest kobietą, która dodaje sobie cech macho, żeby utrwalić swój wizerunek. Szczepański był zadowolony, że mówią o nim "Krwawy Maciek". Co jakiś czas musiał dokonać czegoś nieobliczalnego, uderzyć znienacka. Robił to ze zdumiewającą satysfakcją. Był sadystą, ale nie używał chamskiego słownictwa. Krzyczał tylko czasem.

Podobno w łaski Gierka wkupił się w ten sposób, że organizował mu życie pozapartyjne i pozadomowe przy pomocy zespołu Śląsk. Śląsk był kopalnią panienek dla Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach, przed czym próbował bronić swoje dziewczyny Stanisław Hadyna. I dlatego wyleciał z posady szefa zespołu.

(...)

Szczepański był nowoczesny. Założył w TVP fitness club - wtedy to się zresztą tak nie nazywało - który działał jeszcze do niedawna. Na samym końcu terenu TVP, prawie na Domaniewskiej, za magazynami dekoracji i kostiumów. Fitness club był tylko dla wybranych pracowników kierownictwa - w piwnicy: trzy sauny, sale ćwiczeń i zabiegów. Towarzysze niechętnie z tego korzystali, nie mieli jeszcze takich nawyków.

Szczepański wstawał o świcie, zaczynał pracę o siódmej, a nawet wcześniej. Swoim dyrektorom złośliwie kazał przychodzić na siódmą, zwłaszcza tym, którzy lubili długo spać. Spóźnionych mógł ukarać. Rozmawiali z nim na wpół przytomni, a on był w pełni formy - już po saunie, masażu i biczach wodnych.

Nosił się elegancko, zawsze w garniturze, ale raczej sportowym. Ponad rok utrzymał się jego pomysł, żeby w telewizyjnej kawiarni Kaprys podawano alkohol. Szczepański bywał na Zachodzie i podpatrzył to w tamtejszych telewizjach. Mówił: - Jeśli do kogoś przyjeżdżają goście z Anglii, to wypada zaprosić ich na whisky. W Kaprysie nie było czystej wódki, tylko alkohole wysokogatunkowe. Szczepański sprowadził też do telewizji hostessy. Niektóre z nich do dziś pracują jako redaktorki. Wedle kryterium atrakcyjności dobierano również kelnerki w Kaprysie.

(...)

Miał pan bezpośrednie starcia ze Szczepańskim?

- Dwa razy. Pierwsze było związane z premierem Piotrem Jaroszewiczem. Dostałem propozycję nie do odrzucenia - zrobić film o Elżbiecie Jaroszewicz, śpiewaczce operowej. Pani Elżbieta twierdziła, że Jaroszewicz to jej wujek, ale rajdowiec Andrzej Jaroszewicz, syn premiera, twierdził, że ona jest jego przyrodnią siostrą.

Elżbieta Jaroszewicz, zatrudniona w Teatro Massimo w Palermo, wydała płytę z ariami włoskich kompozytorów. Nagrała ją techniką podobną do tej, którą pokazano w "Obywatelu Kane" - trudniejsze momenty śpiewała po kawałku i potem mozolnie klejono to w studiu montażowym. Miała z tego gotowe playbacki, więc zażyczyła sobie filmu o sobie wykonującej arie na Sycylii. Ja miałem do tego wymyślić fabułę. Dzięki tej propozycji trzy razy byłem na Sycylii.

Przy tym filmie utwierdziłem się w przekonaniu, że władza ludowa miała silne związki z mafią. Pojawili się dwaj Sycylijczycy - jeden, Giuseppe Valveri, był właścicielem prywatnej telewizji Telesicilia w Palermo. Drugi był senatorem wyznaczonym do kontaktów z Europą Wschodnią. Obaj chętnie przyjeżdżali do Polski, bo, choć nie byli specjalnie urodziwi, tłum dziewczyn własnymi samochodami zajeżdżał po nich na lotnisko i zaczynała się nieustająca balanga.

Na Sycylii Valveri prowadzał nas do najlepszych knajp. W każdej personel ustawiał się w szpaler i kolejno całowali go w rękę. A kogo całuje się tam w rękę? Dostaliśmy od niego samochód z kierowcą i jeździliśmy szukać efektownych miejsc do zdjęć. Kiedyś zobaczyliśmy tabliczkę z napisem "Corleone 30 km". Jedziemy zatem do Corleone. Na miejscu pojawił się kulawy facet, który, nic nie mówiąc, wszędzie za nami chodził. Znaleźliśmy tam przepiękny klasztorek na skale. Postanowiłem, że nakręcę w nim jedną z arii. Jednak trzy dni później wezwał nas Valveri i rozkazał: - 70 km od Corleone, nie ma mowy, żebyście kręcili bliżej. Okazało się, że Amerykanie parę razy nabrali Sycylijczyków - pod pretekstem realizacji innych filmów w rzeczywistości robili film o Corleone jako kolebce mafii.

Jak udał się film ze śpiewającą panią Jaroszewicz?

- Podczas zdjęć pani Elżbieta okazała się osobą mało sympatyczną. Jej pozycja w teatrze nie była mocna, straciła posadę natychmiast po odejściu Jaroszewicza z premierostwa.

Obaj z Samosiukiem dostaliśmy dość duże honoraria, więc ja zabrałem na Sycylię żonę i syna, a Samosiuk tylko żonę - aktorkę Irenę Karel. Valveri natychmiast zakochał się w naszych żonach, troszkę bardziej odpowiadała mu Karel, klasyczna bella bionda. W związku z tym potraktował nas ekstra - umieścił w hotelu wyższej klasy, stojącym nad samym brzegiem morza. Nurkowaliśmy z synem, rozmawiając z żoną siedzącą na balkonie. Valveri zabierał nas też na wystawne kolacje.

Znielubiła nas za to pani Jaroszewicz, mieszkająca w szeregowym, acz luksusowym domku w miasteczku Mondello pod Palermo. Był on w całości wyposażony przez Ars Polonę, przedsiębiorstwo robiące sztukę ludową na eksport. Gdy wróciliśmy do Polski, kierowniczka produkcji przekazała Szczepańskiemu gruby list od pani Jaroszewicz, która zarzuciła mnie i operatorowi, że zdradzamy Polskę, zadając się z imperialistami. Przeczytawszy donos, prezes powołał komisję mającą zbadać, za czyje pieniądze były na Sycylii żony reżysera i operatora. Na czele komisji stanął Zbigniew L., prawa ręka Szczepańskiego. Podobno L. uratował go kiedyś w Kopenhadze, gdy Szczepański, przypłynąwszy tam jachtem, po pijanemu obraził policję duńską i został aresztowany. L. wziął na siebie całe odium i w nagrodę został dyrektorem generalnym TVP.

L. mnie nawet lubił. Jego komisja orzekła, że nasze żony wyjechały na Sycylię nie za pieniądze Radiokomitetu, i się rozwiązała. Ale film o śpiewaczce nigdy nie został wyemitowany, gdyż akurat nastąpił upadek premiera Jaroszewicza.

O Szczepańskim mówi się źle, ale nawet jego wrogowie przyznają, że za pieniądze z zachodnich pożyczek unowocześnił TVP.

- Zrobił najnowocześniejszą telewizję w całym obozie socjalistycznym. Gdy potrzebował pieniędzy, to je miał. Budżet telewizji był praktycznie otwarty. W razie potrzeby łączyli Szczepańskiego z odpowiednim ministrem i było po sprawie. Drugi raz podpadłem prezesowi przy filmie o Wincentym Pstrowskim, robionym jako prezent dla Gierka na Barbórkę.

(...)

W 2009 roku Janusz Dymek zrobił w Teatrze Telewizji spektakl o pańskich przejściach z Pstrowskim. Dlaczego pan za nim nie przepada?

- Bo Dymek pominął mój scenariusz, napisał drugi z kimś innym. Są tam rzeczy nieprawdziwe, np. początkowa scena o tym, że zabiegam o spotkanie ze Szczepańskim. Rola Szczepańskiego została zresztą fatalnie obsadzona - gra go poczciwy safanduła udający gieroja. Niby nie powinienem narzekać, bo mnie gra sympatyczny aktor - Szymon Bobrowski.

Prawdą jest za to, że dyrektor programowy Janusz Rolicki chował się przede mną w toalecie. Najpierw ocenił film o Pstrowskim jako "celujący", co oznaczało nagrodę - dodatkowe 100 proc. honorarium dla całej ekipy. Po incydencie z Gierkiem zmienił ocenę na "3 -", czyli tylko 75 proc. stawki i żadnej nagrody. Daremnie błagałem Rolickiego: - Ukarz mnie, ale zapłać ludziom.

Padło już nazwisko Janusz Wilhelmi. To wyjątkowa postać - z jednej strony przyjaciel Jana Józefa Lipskiego, z drugiej cyniczny aparatczyk. Jest anegdota o tym, jak kwestionuje on w filmie Kieślowskiego "Spokój" scenę, w której więźniowie wykonują prace publiczne. Wtedy Kieślowski pokazuje mu przez okno więźniów naprawiających tory tramwajowe. Wilhelmi na to: - Widzę, właśnie dlatego musi pan tę scenę wyciąć.

- Wilhelmi to był najinteligentniejszy facet, jakiego w życiu spotkałem. Nasza zażyłość wzięła się stąd, że pochwaliłem jego esej w "Kulturze" o wyższości "Józefa i jego braci" Tomasza Manna nad "Ulissesem" Joyce'a. Wtedy powiedział, że jest w Polsce wielki pisarz, z którego książek nikt nie robi filmów. Nazywa się Teodor Parnicki. Ja mu na to, że od trzech lat mam scenariusz według "Tylko Beatrycze" Parnickiego. Wilhelmi natychmiast wypił ze mną brudzia, notabene moim ulubionym koniakiem Rémy Martin.

Kilka miesięcy później nakręciłem ten film. Kinematografia prowadziła wówczas śmiertelny bój z telewizją, która próbowała się usamodzielnić. Wilhelmi stworzył telewizyjną wytwórnię filmową Poltel. "Tylko Beatrycze" była pierwszą fabułą w niej zrealizowaną. Tego mi nigdy w środowisku nie wybaczono.

A może nie wybaczono panu tego, że zrobił pan film dzięki Wilhelmiemu?

- To było mniej ważne. Ważne było rozbicie monopolu kinematografii na fabułę. "Tylko Beatrycze" zdobyła kilka nagród, sprzedano ją innym telewizjom, ale w żadnej polskiej książce poświęconej filmowi nie jest wymieniana.

Wracając do Wilhelmiego - to był cyniczny facet. Choć podejrzewam, że w zaciszu domowym próbował uprawiać poezję. Był to chyba - używając języka Parnickiego - "poeta niewładny pisać". Może mścił się za własną nieumiejętność? Nie cierpiał kinematografii, ale uwielbiał film. Nasza kinematografia stworzyła zresztą koterię. Nie wpuszczano do niej ludzi z telewizji, choć były wyjątki - Jerzy Gruza i Janusz Rzeszewski. Dla mnie pozostała szczelnie zamknięta.

Wilhelmi czasami mnie zdumiewał. Kolaudując filmy, zachowywał się ostentacyjnie nieuważnie: chodził, nie patrząc w ekran telewizora, wykonywał telefony, podpisywał dokumenty. Autorzy kolaudowanych dzieł czuli się lekceważeni. Ale gdy potem była dyskusja, on wszystko wiedział i widział - cytował dialogi, opisywał obrazy, wyciągał nader trafne wnioski. Przy okazji ujawniał zaskakujące poglądy polityczne, np. że PZPR powinna liczyć nie więcej niż 3 tysiące członków, być organizacją elitarną. Reszta członków partii to przecież figuranci.

Wilhelmi miewał przypływy i odpływy akceptacji. Wypadłem z jego łask na rzecz Grzegorza Królikiewicza, który zrobił gigantyczny spektakl według "Kroniki" Galla Anonima.

Co Wilhelmi proponował panu poza "Tylko Beatrycze"?

- Wilhelmi bardzo cenił Ireneusza Iredyńskiego. Ja się z Iredyńskim znałem, bankietowaliś-my. Irek zgodził się, bym napisał scenariusz z jego powieści "Manipulacja". Była w nim ważna scena rozgrywająca się na lotnisku w Zurychu. Dla oszczędności miało je udawać lotnisko w Pradze. Projekt jednak upadł, bo Wilhelmi miał obsesję - nienawidził latania, nawet jeśli latał ktoś inny. A tu trzeba było polecieć do Pragi.

(...)

Dlaczego właściwie trafił pan do TVP?

- Poszedłem do niej z wiarą, że to nowa muza. Dała mi samodzielność. Nie musiałem być niczyim asystentem, jak to jest z młodymi reżyserami w kinie. Jedyny raz chciałem być asystentem - gdy Andrzej Munk zaproponował, żebym robił z nim film o ojcu Marysieńki Sobieskiej. Munk był moim opiekunem na drugim roku szkoły filmowej. Miał bezpośredni sposób bycia. Jego wykłady polegały na tym, że niczego nie uczył. Zresztą reżyserii nie da się nauczyć. Opowiadał tylko, jak realizował swoje filmy - głównie "Eroicę". Munk był dyslektykiem, popełniał tak straszne błędy ortograficzne, że ograniczał się wyłącznie do podpisu. Wpisy do indeksu robiła za niego sekretarka - on jej dyktował i potem się podpisywał. Był okrutny w analizach prac studentów. Zwłaszcza jeśli kogoś nie lubił. Wszyscy biegli słuchać, jak on analizuje filmy.

Gdy trafiłem do TVP, najpierw w Krakowie, potem w Warszawie, zrozumiałem, że rozwinęła się ona jako telewizja artystyczna dzięki żonom sekretarzy z Komitetu Centralnego PZPR.

Jak mam to rozumieć?

- Gomułka nie znosił telewizji: w ogóle jej nie oglądał i ją lekceważył. Uważał, że to coś takiego jak fotoplastikon. Sekretarze podzielali te opinie. Jednak im wszystkim sprawiono radzieckie telewizory, które oglądały ich żony. Żon nie urządzały programy polityczne i publicystyczne. Chciały rozrywki, muzyki i teatru. O brak ich w programie robiły awantury mężom. Ci dzwonili do prezesa. Telewizję dla żon sekretarzy robiły na ogół kobiety. Atrakcyjne realizatorki telewizyjne: Elżbieta Klekow, Barbara Borys-Damięcka, Anna Minkiewicz, plus tabuny redaktorek. Z jedną z nich nawet się ożeniłem.

(...)

Wraz ze stanem wojennym do TVP weszło wojsko.

- Mniej więcej po tygodniu przyszedł posłaniec i przyniósł mi przepustkę dającą prawo wejścia na Woronicza. Nikt mi jednak nie zaproponował wskoczenia w mundur.

Akcję zdobywania telewizji przeprowadzili komandosi z Krakowa. Byli szkoleni w tym celu przez miesiąc. Mieli plany budynków. Przekonywano ich, że będą musieli walczyć z uzbrojoną "Solidarnością". Tymczasem gdy wkroczyli, zastali tylko zaspanych strażników. Nie posiadali się ze zdziwienia. Nadaremnie biegali korytarzami, szukając wroga.

Potem, dla zachowania sprawności, trenowali w studiach sztuki walki. Były i podboje. Władze komisaryczne dawały coraz więcej przepustek, więc do telewizji wracali pracownicy, głównie atrakcyjne dziewczyny. TVP zamieniła się w dom uciech. Zrodziło się z tego mnóstwo małżeństw i dzieci. Kilkudziesięciu komandosów, już po zrzuceniu munduru, wróciło do pracy na Woronicza, choćby jako strażnicy.

Wybuch stanu wojennego przerwał realizację dwóch kosztownych spektakli - Jan Englert robił "Irydiona", ja "Długie pożegnanie" Chandlera. Decyzją ZASP-u pozwolono nam je dokończyć mimo obowiązującego już bojkotu.

Marlowe'em był Witold Pyrkosz. To dobry aktor, ale brak mu cech niezbędnych dla tej postaci.

- Wiem, popełniłem błąd obsadowy. Wytknęła mi go jedna pani: - Jak mogłeś obsadzić faceta, któremu bym nie dała? A ja Witka znałem z Krakowa, kiedy jeszcze kosił, jak chciał. Teraz był już przeterminowany.

Władze TVP ostrzegły nas: żadnej broni na planie. Ale jak robić amerykański kryminał bez guna? Tym bardziej że dookoła nas siedzieli śmiertelnie znudzeni komandosi. - Panowie, potrzebny jest pistolet - powiedziałem. Rozległ się szczęk broni i już miałem ich kilkanaście, w tym automaty. Kręciliśmy scenę, w której zdenerwowany Olo Łukaszewicz próbuje sterroryzować Pyrkosza. A ten mu dziecinnym ruchem zabiera pistolet. No dobrze, ale kto miał ustawić choreografię tego zajścia? Żołnierze pokazali nam 20 możliwych wersji, łącznie z wersją z fikołkiem. Najlepszy okazał się jednak chwyt najprostszy. Komandos ostrzegł Pyrkosza: - Niech pan uważa, żeby nie znaleźć się na linii strzału. Wtedy Łukaszewicz spytał przytomnie, czy pistolet jest nabity. - Oczywiście, ostrą amunicją - komandos na to. - Jest przecież wojna.

Stan wojenny oznaczał w TVP weryfikację.

- Wtedy stanąłem przed najdramatyczniejszą decyzją w moim życiu. Telewizja była całkowicie upartyjniona, choć, dla celów statystycznych, na wysokich stanowiskach trzymano dwójkę bezpartyjnych - scenografa Xymenę Zaniewską i mnie. Moje stanowisko nazywało się główny reżyser, a nie naczelny reżyser, bo naczelny oznaczało, że jest się w nomenklaturze KC, a główny był w nomenklaturze prezesa.

Gdy nastał stan wojenny, obowiązki prezesa pełnił Jerzy Bajdor. Szczepański już siedział. Bajdor uświadomił mi, że w moim pionie, w którym było 36 osób, jest największa procentowo komórka "Solidarności". Pamiętam, jak podczas strajku moje panie robiły na drutach biało-czerwone opaski. Ta moda na manifestowanie mnie śmieszyła, bo mam awersję do zrzeszania się.

Bajdor powiedział: - Będzie weryfikacja, u ciebie ma polecieć sześć osób. Chcesz je uratować? - Oczywiście, ale nie wiem, czy one chcą zostać. - Jest na to jeden sposób: zrobię cię przewodniczącym komisji weryfikacyjnej. Spędziłem bezsenną noc. Telefony wtedy nie działały, a ja znałem tylko dwa adresy asystentek reżysera. Pojechałem do nich z żoną: - Chcecie być wyrzucone z pracy? - Nie. Następnego dnia dałem Bajdorowi odpowiedź: - Zgadzam się, ale jak ktoś zostanie wyrzucony, składam rezygnację. W komisji było dwóch ponurych esbeków, smutny i znerwicowany syn generała Berlinga i jowialny redaktor programów dziecięcych. Esbecy upierali się, że muszą być pytania polityczne. Ja chciałem zastąpić je pytaniami o aktorski bojkot telewizji. Czy to prawda, że ma być ogłoszony? Jak ma wyglądać? Udało mi się, nikt nie wyleciał. Niemiły zapach jednak pozostał. Są tacy, którzy uważają, że dałem wtedy plamę. Mogłeś odmówić - twierdzą. A ja wiem, że dziś postąpiłbym tak samo.

Pana sytuacja była paradoksalna: wysoki urzędnik TVP i jednocześnie autor programów trzymanych na półkach.

- Jestem pod tym względem rekordzistą TVP. Mój teatr faktu "Legenda i dzieje Panoramy Racławickiej" był półkownikiem dziesięć lat i spowodował trzy wnioski o dyscyplinarne zwolnienie mnie z pracy. "Śpiewać ze szczęścia", wg Jana Józefa Szczepańskiego - dziewięć lat, "50 dukatów" - aluzyjne względem polityki gospodarczej Gierka - osiem lat. "Poezje księdza Twardowskiego" - z udziałem Dymnej, Radziwiłowicza i Bradeckiego - nigdy nieemitowane.

Cenzura wewnątrz telewizji była ostrzejsza niż cenzura z Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk. Byłem świadkiem, jak cenzor z Mysiej bronił autorów przed cenzurą telewizyjną. W telewizji drżono o posady. Wiceprezes Stefański powiedział kiedyś do kolaudujących: "Nie znam wypadku, żeby ktoś wyleciał za niepuszczenie programu, ale znam dziesiątki, że wyleciał za puszczenie".

Poza półkownikami robił pan też rzeczy podobające się władzy - na początku lat 70. spektakl o Ludwiku Waryńskim i składankę "Powinniśmy marzyć", z tekstami m.in. Lenina.

- Od czasu do czasu taki serwitut był potrzebny. Sądziłem, że spektakl o Leninie zostanie odrzucony. Składał się z perfidnie wybranych tekstów zaświadczających o liberalizmie i humanizmie Wodza Rewolucji. Nawet obsadzenie w roli Lenina Michała Pawlickiego - wysokiego, szczupłego, bujnie owłosionego, ale bez wąsów i brody - miało wymownie świadczyć o tym, że Lenin był inny, niż go widzimy.

Ku mojemu zdumieniu spektakl dobrze przyjęto w ambasadzie radzieckiej i zostałem poproszony, by powtórzyć go w Teatrze Wielkim w rocznicę rewolucji. A Wielkiemu Bratu się wtedy nie odmawiało. Dzięki temu znalazłem się wieczorem w ambasadzie ZSRR, gdzie szampan lał się strumieniami, stały wiadra kawioru, podano nawet łabędzie w piórach. Niestety, nie spróbowałem.

A jak było ze współpracą z Januszem Przymanowskim?

- W latach 60. dostałem do realizacji tekst nikomu nieznanego majora Przymanowskiego, który wygrał wewnętrzny konkurs na scenariusz telewizyjny. Nosił tytuł "15 sekund". Był o czterech czołgistach biorących udział w bitwie pod Studziankami. Taki zaczątek "Czterech pancernych i psa". Zostają trafieni, ale mają sprawne działo, więc gdy nadarza się okazja, strzelają do niemieckiego czołgu, niszcząc go. Sami giną w 15 sekund później. Przez ten czas każdy z nich przebiega przez swoje życie. Wygłaszają o nim monologi. Nawet nie najgorsze. Czołgiści byli różni: zesłaniec, Żyd, szlachcic i chłop. Grali ich Józef Duriasz, mój późniejszy Waryński, Wojciech Siemion, Jerzy Karaszkiewicz i Stefan Śródka.

Śródka był potwornie silnym mężczyzną z partyzancką przeszłością. Kiedyś Duriasz przyjechał na próbę w stroju esesmana, bo grał go w filmie, i nie miał czasu na rozcharakteryzowanie. Zwolnili go tylko na godzinę. Śródka na widok Duriasza wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Po chwili wrócił: - Już się przełamałem, ale grając, nie będę na niego patrzył. Duriasz drżał o życie, bo Śródka mógł go zabić.

W "15 sekundach" nie było lizusowskich tekstów, choć musiała być pochwała armii Berlinga. Potem Przymanowski wrobił mnie w musical dla młodzieży "Czaromistrze", w którym Kobuszewski grał Twardowskiego, a Stockinger, ten z "Klanu", debiutował. Przymanowski zaprosił mnie do domu. Powiedział szeptem: - Moja żona umiera na raka mózgu. Jest po trepanacji. Ma przed sobą bardzo krótkie życie. Chciałbym, żebyś ją odwiedził. Wszyscy wiedzieli, że to żona ukształtowała pisarza Przymanowskiego. Pierwsze rzeczy pisała za niego. Zaprowadził mnie do pokoju, gdzie leżała kobieta w bandażach. Powiedział do niej: - Stefan zgodził się reżyserować "Czaromistrzów". I co, miałem powiedzieć, że nie? Tydzień później rzeczywiście umarła.

Wszystko, o czym tu mówimy, nie zdarzyłoby się, gdyby w roku 1958 nie wystąpił pan w etiudzie Janusza Majewskiego, kolegi z Krakowa - "Rondo". Grał pan kelnera, a Sławomir Mrożek klienta. Tańczyliście tango. To wtedy panu, absolwentowi architektury, spodobała się praca w filmie.

- Mrożka, ksywka "Hipek", poznałem po wojnie, w klasie w Liceum Nowodworskiego, najstarszym w Polsce, rok powstania 1586. Był w niej też Artur Wieczysty, syn założyciela słynnej szkoły tańca. To prof. Marian Wieczysty ustawiał nasze filmowe tango. Potem szliśmy do mnie, posiadacza magnetofonu Szmaragd - jednego z pierwszych w Krakowie - produkcji NRD. Wyglądał jak walizka, ważył ponad 20 kg. Można go było dostać za talony w sklepie górniczym w Jaworznie. Talony kupowało się od górników.

Miałem na nim nagrane tanga. Ćwiczyliśmy godzinami. Ja musiałem tańczyć za kobietę. Pociły nam się ręce, więc trzymaliśmy się przez chusteczkę. Po jakimś czasie czuliśmy obrzydzenie do siebie. Z tego tańca wzięło się potem "Tango" Mrożka.

Jaki był wtedy Mrożek?

- Sympatyczny mruk. Kiedyś na obozie Służby Polsce przeziębił gardło i cierpi na chroniczny nieżyt krtani. Mówi mało, ale kiedy mówi, wszyscy mają obowiązek go słuchać i naśmiewać się z jego żartów. Sam nie śmieje się z cudzych.

Pochodzi z bardzo ubogiego domu, bez matki. Gdy dostaliśmy się razem na architekturę, chodził na darmowe posiłki do zakonnic. Nam wiodło się trochę lepiej, więc moja matka zapraszała go na niedzielne obiady. Kiedy już zaczął dobrze zarabiać, samotnie jadał wystawne kolacje w Wierzynku, celując tak, by obsługiwał go kelner weteran, który rzekomo obsługiwał cesarza Franciszka Józefa.

Knajpa Wierzynek to zresztą mit. Był tam żydowski skład porcelany. W 1941 roku Niemcy przerobili go na knajpę. Pierwszą rzeczą, jaką władza ludowa zrobiła po jej przejęciu, było usunięcie "rzygalnic". To były duże metalowe miski z uchwytami na ręce i blachą do opierania znużonego czoła.

Gdy chodził do Wierzynka, Mrożek mieszkał w Domu Literatów na Krupniczej. Do jego pokoju wchodziło się z dużego holu, w którym były jeszcze drzwi do pokojów Iredyńskiego, aktora Rączkowskiego i poety Czycza. Czycz mówił, że Mrożek kupował wszystkie czasopisma literackie, przeglądał je, wycinał wzmianki o sobie, a resztę wyrzucał do holu. Pisma podbierali pozostali lokatorzy. Gdy Mrożek się zorientował, zaczął palić pisma w piecu: - Chcą czytać, niech sobie kupią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji