Artykuły

Parę smakowitych minut

Mój Boże, jak długo można strzelać do ka­czek? Rok, pięć, dzie­sięć, piętnaście lat? Dłużej? Do końca, do finału finałów? Jak długo niski, krótki jęk sztucera ma być jedynym ludzkim dźwiękiem na tej wyspie, gdzie nic, tylko pustka i cisza, tylko drzewa i kaczki ziewają­ce w szuwarach, kaczki do­szczętnie znudzone, bo pewne, że tamten gość na weran­dzie, niejaki Abel Z., mityczny prozaik, laureat Literackiego Nobla, owszem, codziennie ry­tualnie strzela, ale i rytualnie pudłuje. Ślepiec? Dobrotliwiec? Chłop-baba? Maniakal­nie przewrotny ekolog? Wszystko jedno - i tak już od dawna nie idzie wytrzymać.

Bo ileż kaczka może cze­kać na dzień, w którym zma­sakrowane śrutem pióra na amen odpadną od szyi? Ileż człowiek może wypatrywać tej zawrotnej sekundy, od któ­rej już nigdy ni krztyny ziem­skiej siły nie będzie, by znów pociągnąć za spust? Rok, pięć, dziesięć, piętnaście lat? Dłu­żej? Ile jeszcze zostało do fi­nału finałów?

To jest wielce udane otwar­cie, gęsty i gorzki prolog, to jest bardzo smakowita minuta, może nawet dwie minuty. Ba­nał samotności podany w pi­gułce, sedno życia kogoś, kto się odkleił od nieusuwalnie płytko rozszczebiotanego świata i osiadłszy na wyspie bez ludzi pilnie i pretensjonalnie pielęgnuje studzienność swego ducha, kto się dał zła­pać na wędkę milczenia, co je tylko nagły skowyt drzew przecina, skowyt pni albo ni­ski jęk sztucera i rozziewane kwakanie w szuwarach. To wszystko.

Wszystko i nie wszystko, bo w tym domostwie geniusza prozy cisza czasem cichnie bardziej, gdyż Abel pozwala się oblepiać kleiście senty­mentalnym nutom "Enigma Variations" Edwarda Elgara, a po­zwala bez przerwy. Ciągle, do znudzenia puszcza płytę, któ­rą przywlókł stamtąd, z tamte­go czasu, gdy się lepił do świata, gdy się na moment przyle­pił do pani E.M. Płyta to pre­zent od niej, przez ten czarny krążek idzie jakiś ciemny sy­gnał z tamtej, rozszczebiotanej strony życia, jakiś ślad w krążku się snuje, ślad dyle­matu, którego Abel do dziś nie może rozciąć. Wtedy nagle od­kleił się od E.M. i przylepił do pióra i kartki, wybrał chłód frazy, opuścił ciepło kobiecej skóry - dobrze to czy źle? Do dziś nie wie. Do dziś mania­kalnie strzela do kaczek, jakby chciał roztrzaskać tamten dylemat, strzela i pudłuje. Nie może trafić? A może nie chce?

Tak, ta udana wstępna mi­nuta, albo nawet dwie, to zara­zem moment, w którym Tade­usz Huk jako Abel jest najsmakowitszy. Jak w każdej, kolejnej minucie, kiedy nie mówi, albo mówi naprawdę ze środ­ka, miękko, jakby do samego siebie mówi, mówiąc do tego drugiego. Bo będzie drugi, dru­ga samotność przyjdzie do pierwszej samotności zrobić z nią wywiad. Abel napisał dzieło o miłości, książkę w for­mie listów popełnił, podobno bardzo piękną, zauroczony świat chce się czegoś dowie­dzieć, więc dziennikarz Erik (Piotr Cyrwus) pyta. Na przy­kład - dlaczego powieść urywa się tak nagle, dlaczego bohaterka nie odpisuje na ostatni list bohatera? Zaczyna się roz­mowa, psychodrama, zaczyna się godzinny seans blefów, psychologicznych zmyłek, zaczyna się karnawał masek, które Abel i Erik wciąż będą zakładać i zdzierać.

W "Komentarzach osobi­stych" Schmitt powiada: "Moje postaci dużo mówią, ale rzadko mówią prawdę. (...) Za każdym razem, kiedy moje postaci mó­wią swoją prawdę, zostaje ona zaprzeczona przez życie". Ow­szem, rzadko są szczerzy, ale przecież Abel nie po to wyjąt­kowo zgodził się na wywiad, nie po to Erik godzinami płynął na wyspę, nie po to aż tak się wysilili, by niezłomnie kłamać do końca. Mówią, a życie, punkt po punkcie, zaprzecza ich językom. Blef słabnie, zmyłki szarzeją, opadają ma­ski. Nie, bohaterka nie jest fikcyjna, bohaterka jest z krwi i kości, nie z wyobraźni, Abel ongiś przylepił się do niej w mieścinie, z której - o, ironio - pochodzi Erik. Ba, tutaj cho­dzi ściśle o E.M., to ona pisała do Abla, w połowie to właśnie ona jest autorką powieści, wię­cej - o, drugi profilu tej samej ironii - Erik znał E.M. Znał? On też się odkrywa. Nie jest dzien­nikarzem, jest byle kim, to zna­czy tym, kto jest mężem E.M. To nie wszystko - Erik był mę­żem, był - nie jest, bo E.M. już nie żyje. Ale to również jeszcze nie wszystko, spirala psychologicznej dziwności rozkręca się niepoczytalnie.

Otóż, powieść Abla to 12 lat korespondencji, a E.M. Zmarła 10 lat temu... I wszystko jest już jasne. 10 lat pisał Erik, 10 lat był E.M., którą Abel kochał z każdym swym i jej listem co­raz bardziej, głębiej, prawie ostatecznie. Owszem, wszyst­ko jest już jasne, fabularne pę­tle się prostują, oto byliśmy oko w oko z ludźmi, którzy nie byli w stanie wysupłać się z uczucia. Za cenę niesmacz­nej mistyfikacji ciągnęli ten ża­łosny romans, którego cielesne sedno już od lat, parę metrów pod ziemią, wolno obracało się w proch. Erik, żeby ona jesz­cze choć trochę żyła, był nią w nie swojej miłości. Abel, z tych samych powodów, oży­wiał pisaniem to, co już sam dawno temu uśmiercił w imię literatury. Owszem, wszystko jest już jasne, ale i owszem - nic nie jest jasne. Nic, bo niby co dalej? W imię jakiej żałości ciągnąć korespondencję?

A może wziąć się w garść i wreszcie trafić w kaczkę, roz­strzelać dylemat, na amen zmasakrować pióra mistyfika­cji? Nic nie jest jasne. Wszyst­ko, co jest, to ostatnia kurtyna. Trochę mnie to dziwi, że aż tyle wyraźnych smaków we mnie zostało z tego przecież wyraźnie pękniętego przedsta­wienia. Jeśli tak, to może nie jest tak źle, jak tuż po wyjściu z teatru myślałem? Chociaż - nie przesadzajmy. Pęknięcie aktorstwa boli do dziś. Problem w tym, że jak się taki, trochę za­nadto łzawy, sentymentalny, ale mimo wszystko delikatny mate­riał na warsztat bierze, trzeba swą reżyserską dłoń nakłonić do lekkości. Trzeba Huka od­ciąć od jego wrodzonej, męskiej sążnistości, która powoduje, że często gęsto, w chwilach wzbu­rzenia, na twarz wstępuje mu antyczny koturn, a na język sam fundamentalnie wkurzony Zeus, niepoczytalnie miotający piorunami.

W tych samych okoliczno­ściach należy Cyrwusowi za­kazać skłonności do dobroduszności o niepowtarzalnym stężeniu niewinnych łez. Sło­wem - tutaj nie wolno pedału tak zwanej aktorskiej wyrazistości przyciskać do dechy, Schmitt to nie Strindberg, "be­bechy" są zbędne. Potrzebne jest dyskretne bycie na krawę­dzi słów, na krawędzi ciszy, na krawędzi wzruszeń. Wtedy pierwsza smakowita minuta staje się godziną, a nie - jak w tym przypadku - zaledwie paroma minutami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji