Artykuły

Koszmar pełen przemocy

"Sen nocy letniej" w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w portalu g-punt.pl.

Oryginalny tekst dramatu Szekspira oferuje szczęśliwe zakończenie. Perypetie par kończą się stwierdzeniem, że to musiał być tytułowy sen. Spektakl Teatru Polskiego we Wrocławiu bardziej przypomina koszmar, z którego budzimy się uderzając dłonią w dłoń.

Inscenizacja zaproponowana przez Monikę Pęcikiewicz jest bardzo nietypowym odczytaniem "Snu nocy letniej". Nie opowiada ani o miłości, ani o niestałości, ani nawet o nieporozumieniach między kochankami, ale od początku do końca - i tu nie można reżyserce odmówić konsekwencji - mówi tylko o jednym, choć w różnych odmianach i na różne sposoby. Spektakl poświęcony został przemocy. Przez pierwsze trzydzieści pięć minut jest to przemoc reżysera (Adama Cywki - przyszłego Oberona) wobec aktorów, niechętnych zdejmowaniu ubrań, przytulaniu się i całowaniu. Przy okazji widz, który przyszedł do teatru naiwnie oczekując w nim spektaklu granego na jego oczach przez żywych ludzi, ogląda na dużych ekranach sekwencję rzekomego castingu do filmu, który właśnie ma być kręcony. Owszem, nie brakuje tu napięcia, związanego choćby z wyraźnym, choć maskowanym oporem przed wykonaniem niektórych poleceń reżysera ( przoduje w nim przyszła Hermia - Anna Ilczuk), czy też z łamaniem tabu przez całujących się publicznie mężczyzn. Jednak tryb kina o kiepskiej jakości technicznej uruchamia kinowe zachowania części widowni: głośne komentarze i szeleszczenie plastikowymi torebkami. Nie sądzę, żeby był to jeden z celów reżyserskiego projektu.

Grana na żywo część przedstawienia rozpoczyna się od sceny ujarzmienia przez kobietę agresywnego niczym drapieżnik mężczyzny. Później mamy przemoc wściekłej z zazdrości Tytanii (Ewa Skibińska) wobec biesiadników. Na wyłączonym pasku przestrzeni między sceną a widownią rozrzucane jest jedzenie, nieco wyżej - rozlewana woda. Nie mija dużo czasu, a Demetriusz (Mirosław Haniszewski) brutalnie odrzuca miłość Heleny (Dagmary Mrowiec). Później jeszcze Lizander (Błażej Michalski) pod wpływem miłosnego balsamu porzuca i wspólnie z Heleną brutalnie traktuje Hermię.

Sceny erotyczne, których sporo jest w spektaklu, także zamiast czułości czy namiętności zdominowane są przez przemoc. Tytania uwodzi Mikołaja Podszewkę (Adam Szczyszczaj), ale jest przez niego dosyć obcesowo traktowana. Wcielający się z powodzeniem w rolę kobiety Franciszek Piszczała (Michał Opaliński - znakomita rola, brawo!) zostaje niemal zgwałcony przez Podszewkę. Wreszcie w orgii pod koniec sztuki, po mechanicznych figurach seksualnych, ze zbiorowo skoordynowanymi w rytm odliczania ruchami, następują gwałty w konfiguracjach dwójkowych i trójkowych, a śmiertelną ich ofiarą pada Piszczała. Finałowa scena, która w oryginale miała być szczęśliwym zakończeniem, przeraża swoją martwotą i smutkiem. Aktorzy mówią równie mechanicznie, jak wcześniej uprawiali seks, a nawet krew, którą jeden z nich upuszcza sobie w akcie niby-samobójstwa okazuje się niemal biała. W jedynej pięknej scenie na tę martwą, pozbawioną radości grupę spadają z nieba setki kwiatowych płatków. Ku pokrzepieniu serc.

Przemocy uległ także sam Szekspir. Archaiczny formalnie przekład Stanisława Barańczaka epatuje rymami, które po polsku nie kojarzą się z żadnym angielskim miastem, ale z rodzimą Częstochową. Tekst przez aktorów jest jednak albo wprost wykpiwany, jak to ma miejsce w kiczowatej scenie na ławce z udziałem Lizandra, Hermii i Heleny, albo wikłany w sceny karkołomnej rozpaczy, poniżenia i agresji, jak na przykład po odejściu Lizandra od Hermii. Wypowiadane kwestie służą zresztą głównie podtrzymaniu ciągłości akcji, która z trudem znosi natłok scenicznych zobrazowań przemocy i użytych środków formalnych (nagość, kontakt fizyczny, zbliżenia postaci i scen na wielkim ekranie). Nie akcja jest jednak najważniejsza, ale eksperymentowanie środkami artystycznego wyrazu i wywoływanie intensywnych emocji u odbiorcy. To pierwsze sprawia, że widz odnosi wrażenie pewnego formalnego nadmiaru, w którym treść nieco się gubi. Drugie z kolei udaje się głównie dzięki dużej zawartości przemocy. Zabawniejsze momenty (choćby próba wydobycia kobiety z Piszczały) kończą się i tak nieodmiennie w sposób gwałtowny, niszczący dobry nastrój.

Z Szekspira wykorzystane zostały w sztuce przez Pęcikiewicz elementy autotematyczne: aktorzy grający aktorów w sztuce i aktorów w filmie; sprzeczanie się o obsadzanie ról ("nie chcesz być ścianą, to zagrasz kobietę"); krytyczne wypowiedzi na temat koncepcji grania przedmiotów (w "Śnie" jest to światło księżyca i mur ze szparą do miłosnych rozmów). Te bywają zabawne i miejscami rozładowują trochę przytłaczającą atmosferę spektaklu, który nawet w elementach pozornie groteskowych przemyca agresję i cierpienie. Dodano też trochę dosadnego współczesnego języka, który w teatrze elżbietańskim nie mógłby się pojawić, a dobrze się wkomponowywał w pozawerbalną stronę wrocławskiego spektaklu.

Mieszane odczucia budzą rozwiązania scenograficzne. Po raz kolejny wykorzystano w przedstawieniu technologię audiowizualną. W niedawno granym w Teatrze Polskim "Juliuszu Cezarze" eksperyment z odwróconą przestrzenią (prowizoryczna widownia za sceną, scena powiększona o normalną widownię) chwilami łączono z projektowaniem filmu na ścianach. Tam był to zabieg uzasadniony odwołaniem do rzymskich scenerii. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że niekiedy technologia stosowana w zastępstwie gry usuwa teatr z teatru. W "Śnie nocy letniej" nie zabrakło epatowania nią także i po projekcji długiego otwierającego przedstawienie filmu. Chodzący po scenie kamerzyści ze sprzętem na olbrzymim wysięgniku, oświetleniowcy z ekranami i obsługa techniczna przenosząca dekoracje i zielony "bluebox", mikrofony i nadajniki przymocowane do aktorów, nietypowe oświetlenie, gigantyczny ekran w tle - wszystko to nie tylko odbierało przedstawieniu szansę na scenograficzną perfekcję i skupioną recepcję przez widzów, ale tworzyło wręcz wrażenie chaosu i pewnej bylejakości. Napisy na zakończenie przedstawienia sugerowały, jakoby wszystko był to film, ale natrętna obecność kamer i relacjonowanych przez nie na żywo wydarzeń wskazywały raczej na kręcenie filmu, dystansujące od rzeczywistej akcji. Ciekawy skądinąd pomysł zaszkodził więc widowisku.

Pośród różnych rodzajów przemocy największej doświadcza w Szekspirowskiej adaptacji sam widz. Najpierw za sprawą długiej relacji filmowej, później za sprawą sprzętów i nie-aktorów na scenie, w którymś momencie zaś - za sprawą sztucznie wzmacnianego do niemożliwej głośności pisku Anny Ilczuk, niezadowolonej z kolejnej niedoli, doświadczanej jako Hermia. Ogólnie rzecz biorąc sztuka rozczarowuje, zwłaszcza w zestawieniu z bardzo dobrym "Hamletem", wciąż jeszcze grywanym na scenie na Zapolskiej. Tam Hermia była Ofelią, fabuła była lepiej, bardziej klasycznie poprowadzona, forma służyła treści, ekspresywność znała granice przyzwoitości (krew umiała zachować czerwień, przemoc nie dążyła do wielkich liczb), a aktorzy mieli scenę do dyspozycji i nie musieli wystawiać stolików na widownię. Tam też Monika Pęcikiewicz pokazała, jak zdolną jest reżyserką. Pani Moniko, czekamy na następny wielki spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji