Artykuły

Posiwiała awangarda

O tym przedstawieniu krążyły różne wieści, jak zresztą o każdym spektaklu Grzegorzewskiego. Jest to twórca na tyle wybitny, że kontrowersyjny - zawsze wywołuje skrajne opinie krytyków: pełne apoteozy lub wręcz odmawiające inscenizacji walorów artystycznych. Ja osobiście jestem wielbicielką talentu tego artysty. Dotąd każde jego przedstawienie było dużym przeżyciem. Inscenizacja "Parawanów" zainteresowała mnie dodatkowo z dwóch względów: jak Grzegorzewski kontynuuje tradycję Szajny w Teatrze Studio i jak Genet sprawdza się po latach?

Szajna, jak wiadomo, lubił teatr rozprawiający z upiorami wojny i zagrożeniami naszej cywilizacji, a w sferze formalnej - sztukę eksperymentalną, daleko odbiegającą od kanonu teatru mieszczańskiego. Aktor mógł grać u niego nawet przysłowiową "kostkę masła" tak ściśle był podporządkowany koncepcji twórcy. Grzegorzewski też lubi eksperyment, ale w innym stylu. W jego teatrze dzieło pisarza stanowi tylko partyturę dla wielkiej poetyckiej wyobraźni inscenizatora. Genet w jego wykonaniu to materiał na wspaniały teatr wyobraźni.

Swoistego smaku przedstawieniu dodawał fakt, że "Parawany" napisane były dwadzieścia dwa lata temu i do tej pory czekały na swą polską prapremierę. Utwór to ogromny, którego przedstawienie bez skrótów trwałoby około ośmiu godzin i w którym występuje blisko sto osób!

Grzegorzewski wprowadza na scenę swe stałe rekwizyty: skrzydło samolotu, jakieś stojaki, fragmenty różnych dekoracji, fotele z epoki, no i coś na kształt parawanów. W ten dziwny poetycki świat wkraczają prostytutki, płaczki, żołnierze, rzezimieszki - żywi i umarli. Ma miejsce zetknięcie dwóch kultur: islamskiej i zachodniej, lecz jak zwykle u Grzegorzewskiego jest to jedynie zasugerowane. Bohaterowie - a jest ich wielu i żaden nie wybija się na czoło - żyją zemstą, seksem, wojną, wzajemnym poniżaniem się i swoistym masochizmem. Genet ukazuje świat pozbawiony wartości. Bóg odszedł, trzeba żyć grzechem, gdy nie ma nic oprócz grzechu. Rzemiosło prostytutek staje się oficjalne jak zatrudnienie praczek w pralni. Wielka Prostytutka (Irena Jun) jest swoistą królową, wspaniałą niesamowitą marionetą, boginią zła, groźną i zwycięską, koturnową i groteskową jednocześnie. Jej amoralna egzystencja urasta do rangi normalności.

Żołnierze-osiłki biegną prosto z pola bitwy do burdelu, omijają po drodze skulone, szare żony robiące na drutach. Co krok padają obsceniczne wyrazy. Teatr życia i teatr wojny. Dla porucznika (Marek Walczewski) wojna to niemal cielesne spełnienie. Pole bitwy ma być łożem miłości. Ale ponieważ zginął świat wartości, wojna nie ma sensu podobnie jak miłość. Jeśli zabijecie człowieczeństwo - stwierdza w pewnym momencie jeden z bohaterów - traci sens zarówno uprawianie miłości, jak i wojny. Bo będzie to wojna i miłość ze szczurami. To powiedzenie mogłoby być kwintesencją przedstawienia. Po scenie pałętają się ludzie-szczury. Są wśród tych umarli, jeszcze niezupełnie oderwani od życia - nie ma dla nich zmiłowania. Żyjący gardzą nimi, mówią: lepiej niech dadzą spokój żywym, mają przecież wszystko, co się należy ścierwu.

Ci umarli są równie zawiedzeni jak żywi, - Więc to było to? - pytają bezradnie, patrząc na opuszczoną przez siebie ziemię - po co ta cała ceregiela? - Żeby się trochę zabawić - odpowiadają sobie sami z gryzącą ironią. Parawany zakrywają pustkę, albo może inaczej: zawsze tę samą niepojętą i nieogarnioną tajemnicę istnienia. A rzucanie refleksu na to zagadnienie jest domeną teatru Grzegorzewskiego. Inscenizator Kafki, Wyspiańskiego, Krasińskiego, na marginesie każdej realizacji drążący niezbadaną zagadkę bytu i w tym przedstawieniu stara się nam zasugerować, co jest "po drugiej stronie".

Działa integralnie: muzyką, przyćmionym światłem, zmiennym rytmem poszczególnych scen, a przede wszystkim spotęgowaną grą aktorów, ich niespodziewanym pojawieniem się na kilku bocznych podestach przyspieszonym lub sennym rytmem głosu, zaskakującą intonacją. Rozlegają się dziwne szepty i krzyki, odgłosy dzwonów, sączy się cienka strużka poezji - i ulegamy jej czarowi, choć nie zawsze sami na to przyzwalamy. Bo ten spektakl budzi sprzeciw. Właśnie tym odejściem od świata wartości, totalną niewiarą w cokolwiek. Któryś z bohaterów - żołnierzy próbuje przeciw temu protestować: biliśmy się dla ładu i sprawiedliwości! - krzyczy. Odpowiada mu urągliwy śmiech. Nieprawda. - Psy zaświadczą, że jesteśmy z ich rasy - stwierdzają inni. Nie ma w tym stwierdzeniu grozy. Jest jakiś smutek czy nawet jałowość. I tak odbiera to widownia.

Bo profanacja jako sztandar przewodni awangardy dziś już nie działa. To była domena sztuki epoki jak się okazuje już minionej, choć niedawnej. Żywej jeszcze wczoraj czy przedwczoraj, dziś już martwej. Obecnie nie porusza już ona, nie wywołuje emocji. Tu warto zacytować powiedzenie Geneta: "Przedstawienie, które nie porusza mojej duszy jest daremne. (...) Zapewne powołaniem jednym z możliwych powołań sztuki jest zastąpić religijną wiarę skutecznością piękna". Tymczasem jak się okazuje, nie ma trwałego i przejmującego piękna sztuki w oderwaniu od świata wartości. Dzieła antyczne, utwory Dostojewskiego są niezniszczalne, bo ukazują w sposób wstrząsający ścieranie się dobra i zła w człowieku i w świecie. Obraz samego zła jest jednostajny i szybko można się nim przejeść. Przykładem nie tylko "Parawany", ale i większość utworów tzw. czarnej dramaturgii. Awangarda szybko się postarzała, posiwiała, bo chciała drążyć nicość i znudziła widownię, czytelników, jednostajnością obrazu tej nicości. Przedstawienia Grzegorzewskiego też odbieramy jako awangardę trochę wtórną, choć miejscami jeszcze chwytającą poziomem aktorstwa, ekspresją, swoistym demonizmem. Tym, co tak trafnie ujął Gombrowicz pisząc o Genecie: "Ludzie, ależ on brzydotę i piękno stopił w jednego anioła. U niego obie spoglądają tymi samymi oczami". Tak, ale trzeba to było podnieść do entej potęgi, ukazać porażające zło, stworzyć przerażającą wizję świata, która staje się niejako wołaniem o wartości. Grzegorzewskiemu zabrakło na to siły i sugestywności obrazu. Generalnie zabrakło w tym spektaklu narastania, kulminacji, piętna - tragizmu. I o to mam żal do inscenizatora, może niepotrzebnie sięgnął do starych wypróbowanych przez siebie środków wyrazu. Po prostu dziś są inne czasy - widownia czeka na wielkie przeżycie, chce doznać catharsis, oczyścić się w teatrze. I tego nie znajduje. Oczywiście spektakl ma swoją klasę, znak jakości Grzegorzewskiego, ale przedstawienie, które nie porusza zbiorowych emocji - jest daremne.

Zakończmy cytatem Geneta: "Można więc tylko marzyć o sztuce, co byłaby głębokim splątaniem symboli czynnych i zdolnych przemówić do publiczności językiem, gdzie nic nie byłoby powiedziane, wszystko zaś przeczute". Wierzę, że taką sztukę w Teatrze Studio potrafi Grzegorzewski stworzyć. Tyle razy dawał nam tego dowody w swej poprzedniej twórczości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji