Artykuły

Igraszki z diabłem

Teatr Miejski w Gdyni: "SONATA BELZEBUBA", czyli "PRAWDZIWE ZDARZENIE W MORDÓW ARZE" Stanisława Ignacego Witkiewicza. Adaptacja i reżyseria: Julia Wernio, scenografia: Elżbieta Wernio, muzyka: Robert Kanaan, choreografia: Leszek Bzdyl. Premiera 17 IX 1995.

Pięć lat temu gdyński teatr dramatyczny grał w ostatniej lidze, w towarzystwie innych miast na literę G. Ostatnim jasnym punktem w jego historii były lata osiemdziesiąte, sygnowane nazwiskiem Zbigniewa Bogdańskiego, który próbował nawiązać dialog z gorącym czasem, wprowadzając na scenę absorbujący widzów, nierzadko aluzyjny politycznie repertuar. Dość wspomnieć, że Król Jeleń II Bohdana Korzeniewskiego miał tutaj swoją prapremierową odsłonę w przeddzień stanu wojennego... Kolejni, już mniej sławni, dyrektorzy doprowadzili tę scenę do agonii, której bodaj najpoważniejszym sygnałem stała się utrata publiczności. Blichtrowate, intensywnie rozwijające się miasto zaczęło wstydliwie spoglądać na szary, nieefektowny budynek, ulokowany na tyłach "europejskiej" ulicy Świętojańskiej, który obciążał jego budżet nie przynosząc w zamian chluby. Gdy teatr znalazł się w gestii władz samorządowych, zaczęto przebąkiwać o jego komercjalizacji, czy nawet likwidacji. W krytycznym dla gdyńskiej sceny momencie nadarzył się Krzysztof Wójcicki, jej dotychczasowy kierownik literacki, który zaproponował niekonwencjonalny sposób prowadzenia tej placówki, opierający się przede wszystkim na - uwzględnionym w nowej nazwie - poszerzeniu formuły, wzbogaceniu jej funkcji o rozmaite działania parateatralne: uliczne happeningi, cykle edukacyjne, czwartki literackie, klub jazzowy, sesje popularnonaukowe, scenę plenerową i ofertę impresaryjną. Przez trzy sezony, przy silnym wsparciu ze strony pani prezydent Gdyni (która na teatr dawała więcej pieniędzy niż na szpital miejski), nowy dyrektor konsekwentnie realizował cel kreacji miejsca - do tej pory martwego i zapomnianego, potem zaś kulturalnego i towarzyskiego salonu, organizującego zbiorowe życie tutejszej społeczności. W czasach dla teatru marnych gdyńska scena wydawała się wręcz fenomenem. Ściągali tu "markowi" reżyserzy, z Andrzejem Wajdą na czele, a widownia prawie zawsze wypełniona była po brzegi. Choć niekoniecznie przez miłośników sztuki...

Repertuar zdominowała bowiem klasyka, zwłaszcza pozycje usankcjonowane obecnością na liście lektur: "Mieszczanin szlachcicem", "Pan Tadeusz", "Lilia Weneda", "Zemsta". Jeśli Gombrowicz, to "Ferdydurke" (w dobrym skądinąd wydaniu Waldemara Śmigasiewicza), jeśli Różewicz - to oczywiście "Kartoteka". Teatr grał najczęściej w godzinach przedpołudniowych, dla rozbrykanej gawiedzi szkolnej, nieraz nawet dwa razy pod rząd. Zastosowany przez dyrekcję wariant nieekologiczny - wyczerpująca, blokująca kreatywność "feudalna gospodarka" ludzkimi siłami, sprowokowała zespół do odmówienia dalszej współpracy z dyrekcją i przystąpienia do bezpardonowego, a momentami wręcz żenującego ataku.

Spektakularny sukces, odniesiony przez obdarzonego talentem organizacyjnym teatrologa i dramaturga, nakazywał stawiać go w środowisku za wzór bezradnie rozkładającej ręce starej gwardii. Od wewnątrz obraz teatru wyglądał jednak nieco gorzej, nie tylko w obszarze "stosunków międzyludzkich". W ostatnim sezonie rządów Wójcickiego dano tylko dwie premiery, bo teatr, mimo wysokiej dotacji z kasy miasta, ugrzązł w długach. W wyniku kontroli przeprowadzonej - na wniosek zespołu - przez Regionalną Izbę Obrachunkową, dyrektorowi naczelnemu i artystycznemu w jednej osobie postawiono zarzut niegospodarności, a byłą główną księgową oskarżono lawet o przywłaszczenie mienia. W październiku ubiegłego roku zarząd miasta przegłosował odwołanie Krzysztofa Wójcickiego ze stanowiska, kierując jednocześnie do prokuratury powiadomienie o przestępstwie.

Z niewiadomych powodów z rozpisaniem konkursu na nowego dyrektora zwlekano kilka miesięcy, skazując teatr na wegetację - zważywszy bowiem, że poza zaplanowaną jeszcze przez Wójcickiego Kartoteką przygotowano tylko mały program kabaretowy w foyer, sezon 1994/95 należałoby uznać za artystycznie stracony. Na opieszałość władz można znaleźć tylko jeden argument, wskazany niedawno przez Jacka Sieradzkiego: w porażonym gnuśnością polskim teatrze, w którym zanika zjawisko konkurencji artystycznej, sensownych kandydatów do przewodzenia ansamblom da się wskazać niewielu. Do podobnego wniosku doszła chyba też komisja konkursowa pod przewodnictwem Macieja Korwina, która nie wyłoniła nowego gospodarza gdyńskiego teatru, uznawszy, że przedstawione oferty rokują mu "zaledwie średni poziom". A Gdynia widocznie zasługuje na więcej. W maju zarząd miasta rozstrzygnął sprawę sam, powierzając funkcję dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Miejskiego na okres pięciu lat reżyserowi, Julii Wernio, która wcześniej próbowała swoich sił na tym stanowisku w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Nie przejmując się przejętym w spadku użytkowym wizerunkiem gdyńskiej sceny, zadeklarowała od razu próbę przekształcenia jej w teatr artystyczny. Nie hołdujący tanim gustom, ale też nie lekceważący rzeczywistości, w której porusza się dzisiejszy widz. Wernio zamierza skorzystać także z doświadczeń zdobywanych przy współtworzeniu zakopiańskiego "schroniska dla teatrałów" - poddać sprawdzianowi strategię rezygnacji z konkurowania z innymi scenami na rzecz szukania własnej odrębności, która skreśli indywidualny sposób myślenia o teatrze.

Ten sposób myślenia o teatrze wyznaczyć miała pierwsza zaproponowana w nowym sezonie premiera - "Sonata Belzebuba" patrona Witkacego, wystawiana niegdyś przez Andrzeja Dziuka w Zakopanem. Dziuk, wpisując mocno zmurszały w swojej awangardowości tekst w ramy teatru misteryjnego, podważał w ten sposób metafizykę pozbawioną transcendencji, sensowność wyboru pomiędzy życiem i sztuką, która zastąpić miała absolut. Julia Wernio równie poważnie uzasadniała ten wybór repertuarowy, określający jej reżyserskie i dyrektorskie credo. Motywowała go właśnie potrzebą walki o teatr metafizyczny, teatr, który na przekór ogólnemu blamażowi artystów nie zrezygnuje ze stawiania pytań istotnych. Pytań, przynajmniej tych istotnych, w gdyńskim spektaklu - warsztatowo przecież sprawnym - usłyszeć jednak nie zdołałam.

"Nudzę się, nudzę piekielnie, wszystko się stało tak marne"... Słowa pożyczone od Tutli-Putli, które w spektaklu stały się mottem demonicznej śpiewaczki Hildy, odsłaniają motywy działania bohaterów Witkacego - ostatnich ludzi odczuwających metafizyczną pustkę w przeddzień katastrofy. Z piekielnej nudy, którą reżyser "pokazuje" w prologu, zaczynają oni inscenizować swoje życie niczym dzieło sztuki. Aktorów, w niepełnym jeszcze rynsztunku, w zamaskowanych kostiumach, oglądamy zrazu siedzących przy stylowym stole w foyer teatru. Ziewając, demonstracyjnie kierują się kolejno w stronę sceny, by podjąć tam Grę, dzięki której spodziewają się doznać dziwności istnienia. W epoce mechanicznej miazgi tylko jeszcze w sztuce objawić się może indywiduum "w formie jakiej takiej perwersji". Tyle że wyniesiony na diabelski ołtarz fortepian, z którego popłynąć mają dźwięki cudownej sonaty - takiej, jaką tylko sam Belzebub by (akcent na "by") stworzył - porastają jakieś chwasty. Czy to zielsko zdoła jeszcze zakwitnąć, skoro komponowanie muzyki przypomina stawianie znaczków w księdze buchaltera? Piorunujące dźwięki, które dla gdyńskiego teatru złożył w sonatę Robert Kanaan, ożywią zwieszone nad instrumentem czarne ptaszyska (nietoperze?), które zaczną poruszać się w takt diabelskiej muzyki niczym nuty na pięciolinii. I trzeba przyznać, że finałowa scena robi na widowni wrażenie. Elżbieta Wernio zaprojektowała przestrzeń, która jest manifestacją teatralnej sztuczności; rządzi nią nie naśladowcze prawdopodobieństwo, ale "kierunkowe napięcia" między poszczególnymi elementami. Działania bohaterów koncentrują się na obrotowej scence - mansjonie, który najpierw jest wielkim łożem mediumicznej Babci Julii, pogrążonej w oparach New Age'u, a potem zamienia się w piekielny kabaret, rozświetlony w finale pierwszej części kolorowymi błyskami z umieszczonej na widowni dyskotekowej kuli. Dwudziestowieczne piekło jest przecież na miarę naszych skarlałych czasów, toteż przypomina tylko jedną z głupich, rozweselających instytucji z demonicznymi efektami trzeciej klasy. Tyle że autor Sonaty Belzebuba, przypisując piekłu w didaskaliach ogólny charakter demonicznej tandety, żądał uzupełnienia go o elementy "w wysokim stopniu nieprzyjemne". Wyobraźnia Witkacego krąży bowiem między śmiechem a śmiertelną powagą zdarzeń, które w swojej dwuznaczności przypominać winny taniec na wulkanie, "straszliwe nabożeństwo dla nieznanego, niepoznawalnego zła". Tymczasem humor gdyńskiego przedstawienia, zrodzony z zamierzonej stylistycznej niezborności, kabaretowo-dansingowej pokraczności, nie jest humorem anarchicznym. Programowa deformacja, mnożenie reżyserskich i plastycznych pomysłów, nieraz bardzo udanych, ograniczyły tę sztukę, wraz z zapisanym w niej katastroficznym rozpoznaniem naszej zbydlęconej kondycji, do kabaretowej parodii. Obawiam się bowiem, że epatując fantastyczną wystawą, wcale nie ułatwiono widzowi utożsamienia się z poczuciem małości i nikczemności mechanicznego życia "byłej ludzkości". A jeśli miało to być przypadkiem także przedstawienie o - wyśmiewanym niegdyś przez Puzynę - "sposobie" grania Witkacego przez teatry uwiedzione atmosferą kawiarnianych legend, to samo, niestety, padło ono ofiarą inscenizacyjnej sztampy, czyli "zasady zwielokrotnionej dziwności", która najdotkliwiej dotknęła ról aktorskich.

Może ta pierwsza premiera nie była jeszcze spełnieniem teatru artystycznego, jednak gdyńska scena pod nowym kierownictwem wyraźnie ożyła. W przeciągu miesiąca trafiły się tam jeszcze dwie premierowe pozycje - Tomasz Kowalski przygotował adresowaną do młodszych widzów udaną inscenizację "Miłości do trzech pomarańczy" Carlo Gozziego, a Krzysztof Bauman pokazał na scenie w foyer Schaefferowski "Kwartet dla czterech aktorów". Julia Wernio chce bowiem, aby w prowadzonym przez nią teatrze miejsce dla siebie znaleźli również reżyserzy młodszego pokolenia, poszukujący nowego języka, przy pomocy którego trafią do dzisiejszej wrażliwości. W planach repertuarowych jest jeszcze kilka diabelskich tytułów reżyserowanych przez młodych: Robert Czechowski został zaproszony do pracy nad "Białą diablicą" Webstera, Jarosław Kilian ma zrobić "Igraszki z diabłem" Drdy, a Bożena Suchocka - Ibsenowskiego "Peer Gynta". Oby ten sezon gdyńskiego teatru był rzeczywiście diabelski - wszak niekoniecznie z demonicznymi efektami trzeciej klasy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji