Artykuły

Kaszlący pan ze skrzydłami

"Skrzydlak" w reż. Włodzimierza Nurkowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Opowiada o aniele - a przed wygłoszeniem każdego kolejnego słowa nie macza języka w cukrze? Naprawdę? A jeśli nawet umoczy, to tylko odrobinę - ot, wszystkiego dwa białe okruchy na czubku - i najwyżej co trzydzieści minut prawie dwugodzinnej opowieści? Tak? Jak najbardziej tak. Więc? Bogu więc niech będą dzięki!

Bogu niech będą największe dzięki, bo przecież całkiem spokojnie mógł przesadzić z cukrem. Nie Bóg, nie. Inny reżyser, inny twórca, inna "złota rączka" świata, na którego początku jest słowo - Włodzimierz Nurkowski mianowicie. Wyznam szczerze - znów chciałem wysiadać po drodze (co nic nie miało wspólnego z Nurkowskim, a wszystko z kawą). Ode mnie do Teatru Ludowego podróż tramwajem trwa godzinę, szans, by się ratować jest zatem sporo - wiele uroczych kawiarenek przydrożnych zaprasza, a ja bardzo lubię espresso. Trudno się dziwić, że w piątek było jak zawsze. Odwieczna walka kawusi z Melpomeną! Już przy Hali Targowej pomyślałem: A może by tak...

Oprócz kofeiny miałem drugi powód do ucieczki. Otóż ten, że Nurkowski wyreżyserował akurat "Skrzydlaka" Davida Almonda - rzecz o chorym aniele i dobrym sercu człowieka. Oto w kruszejącym garażu na tyłach ogrodu chłopiec Michael trafia na egzotycznego lokatora - chorego włóczęgę, co pod szynelem ukrywa skrzydła. Michael dzieli się sekretem z Miną, dziewczynką z sąsiedztwa, i za pomocą aspiryny oraz chińskich dań - leczą tego kogoś, to coś, tę dziwność, która może jest palonym gorączką ostatnim latającym dinozaurem, a może kaszlącym aniołem. Obojętne. Za to nieobojętne, że skrzydlata dziwność zdrowieje, a Michael otrzymuje dar cudowny: oto z niepojętych dla ziemian powodów, bliska śmierć maleńkiej siostry Michaela, śmierć, wobec której opadły ręce wszystkim lekarzom - wycofuje się nagle kilka chwil przed ostatnią godziną niemowlęcia, wycofuje się na amen. Do wózeczka wraca życie.

No i sami powiedzcie: nie miałem prawa lękać się reżyserskiego przedobrzenia z cukrem? Nie dość, że opowieść jest dla dzieci, to na domiar słodyczy - o chorym aniołku, dobroci ludzkiej oraz miłości, która zwyciężyła śmierć! Nie miałem powodów sądzić, że jak dojadę, na widowni siądę i "Skrzydlaka" kontemplować zacznę - to od razu oblepią mnie wszelkie lukry inscenizacyjne: bita śmietana ciepluchnego światła, zwiewne bezy kostiumów, ciągliwe karmele nadzwyczaj miłej dla małych uszu melodyjki, kogel-mogel aktorstwa nieustępliwie uśmiechniętego i cała reszta tańczących w powietrzu ptifurek dużych, średnich i małych? Szczerze rzeknijcie: czy mając w perspektywie taki kinderbal - nie czmychnęlibyście z tramwaju pod Halą Targową, i to w podskokach?

Nigdy nie pojąłem i nigdy nie pojmę, czemu w przeszłości nigdy nie wysiadłem ani pod Halą Targową, ani na żadnym ze stu kolejnych przystanków. Desperacja? Gen heroizmu? Fatalna uczciwość? Tajemnica. Nie wysiadłem i teraz. Dojechałem, na widowni Teatru Ludowego zasiadłem, kurtyna się rozsunęła - i wszystko było na odwrót. Spokojne, chłodne szarości dekoracji skrajnie minimalistycznej. Żadnego tortowego baroku kształtów i czekoladowych ozdób. Nic tylko drzewo bez liści, lichy płot, wózek dziecięcy, inkubator, stół, krzesła, piłka i ogromna ściana garażu z drewna na tyłach sceny. Kolory kostiumów stłumione, jakby z dna jesiennego zmierzchu wyjęte. Brzmienia w głośnikach raczej spokojne, ciemne, ale nigdy czarne. No i ludzie tego miasta na uboczu rzeczywistości, w którym zatrzymał się chory anioł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji