Artykuły

Człowiek jak przepaść

"Woyzeck" Georga Buchnera w reżyserii Rudolfa Zioło to przedstawienie, którego nie bez powodu oczekiwano z dużym zainteresowaniem, by nie powiedzieć - z nadzieja na wydarzenie artystyczne. Rodziła je zarówno sama sztuka, która od lał blisko stu nie znika z teatralnego pola widzenia, jak i osoba reżysera, laureata wiele znaczących nagród, jednego z wybitniejszych współczesnych twórców polskiej sceny średniej generacji. Sobotnia premiera "Woyzecka" na dużej scenie Teatru "Wybrzeże" część łych nadziei zawiodła, a z pewnością pozostawiła uczucie pewnego niedosytu.

Tak zwykle bywa w przypadku realizacji, które posiadając wiele niekwestionowanych walorów, budzą równocześnie sporo zastrzeżeń. Są to przedstawienia, o których mawiamy "dobre, ale...". I taki też jest gdański "Woyzeck".

Bohater Buchnera, wojskowy fryzjer, zabija z zemsty zdradzającą go Marię, kochankę, matkę jego dziecka. Później zaś sam odbiera sobie życie. W tych dwóch zdaniach, streszczających historię aż nadto banalną, zawarty jest tylko fragment treści sztuki, jej tragiczny finał, do którego zmierza, penetrując zakamarki ludzkiej świadomości i ciemne strony naszej natury. Przypadek Woyzecka z życia, z kryminalnej kroniki pierwszej połowy XIX wieku przez autora wzięty, sama zbrodnia to tylko pretekst do przyjrzenia się temu, co uczenie nazywamy bólem istnienia. Egzystencjalne cierpienie, doznania metafizyczne, lęk przed spojrzeniem w głąb własnej duszy - takie są doświadczenia Woyzecka, który "słyszy głosy", miewa dziwne sny i halucynacje. Ale i Marii nie są obce wewnętrzne niepokoje, których źródłem nie są wyłącznie wyrzuty sumienia. "Człowiek jest jak przepaść - w głowie się kręci, gdy tam spojrzeć" - mówi jedno z bohaterów. I "Woyzeck" podejmuje właśnie próbę tego spojrzenia.

Mariusz Saniternik, występujący gościnnie w roi: tytułowej, aktor dobrze znany kinomanom przede wszystkim jako odtwórca ról wiejskich "odmieńców", jest Woyzeckiem wymarzonym. To prostaczek, który swoich wewnętrznych niepokojów nie potrafi nazwać, ani ukryć, ale z nimi w skupieniu obcuje. To człowiek - zagadka, ktoś śmieszny, może tragiczny,a może tylko inny na tle kolorowego gwarnego tłumu czy garnizonowej żołnierskiej rubaszności. Skupiony, jakby nie zawsze obecny, prowadzi swój wewnętrzny dialog. Jest postacią naznaczoną tajemnicą, którą nosi w sobie. Maria (Dorota Kolak) zdradza go z poczuciem winy, ale też z jakąś szaloną determinacją. Nie wydaje się, by robiła to tylko z chęci zysku, choć prezent w postaci pary kolczyków bardzo ją cieszy. Maria, ta tragiczna dziwka, ma coś z buntowniczki czy prowokatorki szukającej nowych wrażeń, odmiany losu. który jest na swój sposób poukładany, przesądzony, zamknięty.

Gdańską inscenizację "Woyzecka" można próbować odczytać jako rzecz o świecie, który jest jak zamknięty krąg. Upoważnia do tego sugerująca taki właśnie interpretacyjny trop scenografia Andrzeja Witkowskiego. Stanowi ona jeden z największych atutów tego przedstawienia i to nie tylko ze względu na niebywałą funkcjonalność i oryginalną kompozycję scenicznej przestrzeni. Ta scenografia kreuje pewną ponurą rzeczywistość, wtłoczoną między - koszary, tancbudę, plac jarmarczny i ulicę, przy której mieszka Maria. W tę przestrzeń wpisane jest całe ludzkie życie z drobnymi radościami, niewybrednymi rozrywkami, pośpieszną miłością z pijanymi żołnierzami. Utarty schemat, uświęcony tradycją obyczaj. Bez żadnej możliwości ucieczki - chyba, że w śmierć. Wtedy, gdzieś na obrzeżach tego ponurego miasta, przestrzeń przestaje być ponura, a staje się otwarta, obiecuje wolność...

Ale bronić się można przed rzeczywistością również inaczej - dystansując się od niej jak Kapitan (Jerzy Łapiński) lub dążąc do poznania tajemnic życia jak Doktor (Igor Michalski).

Tekst "Woyzecka" nie jest tekstem skończonym, więc reżyserzy różnie go puentują. Rudolf Zioło kończy swe przedstawienie sceną, w której ciała Marii i Woyzecka leżą obok siebie jak w romantycznej tragedii. Taki finał nie wydał mi się trafnym rozwiązaniem; chyba, że nieszczęśni kochankowie, kat i ofiara, mają być ofiarami okrutnego życia? Podobne, choć poważniejsze już zastrzeżenia dotyczą rozbudowanych - według mnie nadmiernie - scen zbiorowych. Ich oczywiście też można bronić, gdyż niosą wiele sygnałów i zapewne mają przybliżać środowiskowy koloryt, atmosferę miejsca, czasu akcji, a także ducha epoki. Ale, niestety, osłabiają dramaturgię, stając się barwnymi obrazami, niekiedy zresztą dość tandetnymi na tle szlachetnej w plastycznym kształcie wizualnej strony spektaklu. Rudolf Zioło nie szczędzi nam tej scenicznej "waty", jakby celowo zwalniając tempo. Napięcia to jednak nie wzmaga, a wręcz przeciwnie. Zagadka Woyzecka i nieuchronna tragedia, dramat ludzi, dźwigających swój los - tracą ostrość, rozpływają się w migotliwych obrazach, w celebrowanych epizodach, bez których spektakl byłby na pewno krótszy, lecz treściowo wcale nie uboższy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji