Artykuły

Radość u Becketta

W różnego rodzaju encyklopediach i słownikach pisarzy pod hasłem "Samuel Beckett" prawie zawsze znaleźć można takie oto określenia: "jeden z twórców teatru absurdu", autor utworów utrzymanych w "klimacie skrajnego pesymizmu i beznadziejności, podkreślających bezsens ludzkiej egzystencji", pisarz przedstawiający wegetacji człowieka", itp. Różnice między poszczególnymi sformułowaniami są drugorzędne, ze wszystkich określeń - tych przytoczonych, i nie przytoczonych - wyłania się jednoznaczny portret autora "Końcówki" i "Radosnych dni"; można by go opatrzyć podpisem: "Ten straszny Beckett".

A jednocześnie do grania w sztukach piszącego po francusku (i angielsku) Irlandczyka angażuje się komików. Alan Schneider, pisząc o swojej pracy nad "Czekając na Godota", stwierdza wręcz, że "Bert i Tommy stworzyli błyskotliwie komiczne i szalenie wzruszające kreacje" (idzie tu o Berta Lahra i Toma Ewella), a wspominając reakcję publiczności na "Końcówkę'' - najczarniejszą podobno sztukę Becketta - wystawiona w off-Broadwayowskim Cherry Lane Theatre, mówi nawet o "salwach śmiechu" (Alan Schneider: Czekając na Becketta. "Literatura na Świecie'' nr 5, 1975).

Może lekcja Schneider a jest odosobniona, ekscentryczna? Ale i Błoński powiada, iż "żywioł humoru jest u Becketta wszechobecny", humor to "często gruby i nie przypadkiem już Godot nasuwał myśl o cyrku. Postacie obijają się i rozbijają o sprzęty, przedmioty, partnerów, co przypomina zarówno klownów, jak i komików ekranu, Chaplina czy Keatona" (Jan Błoński w "Posłowiu" do "Teatru" Becketta. PIW 1973). Może śmiech Becketta jest śmiechem okrutnym, odzierającym człowieka z godności? W takim razie dlaczego Madeleine Renaud - Winnie w jednej z głośniejszych realizacji "Radosnych dni", granej w paryskim Odeonie - nazywa ten dramat "cudownym poematem miłosnym, pieśnią kobiety ciągle jeszcze pragnącej widzieć i słyszeć człowieka, którego kocha"? (Madeleine Renaud: Beckett magnifican "Literatura na świecie" nr 5, 1975).

Na jakiej zasadzie przytoczone sformułowania - o ile są prawdziwe, tj. słuszne - mogą do siebie przylegać? Ile w tytule "Radosnych dni" jest cudzysłowu, ironii, a ile tonu serio?

2.

"Radosnych dni" w Polsce nie wystawiano zbyt często: ich opolska realizacja jest - podobno - piątą z kolei. Przedstawienie - w scenografii Łukasza Burnata - wyreżyserowała Maja Wachowiak. Grają: Halina Pruszyńska (Winnie) i Adolf Chronicki Willie).

Dzwonek. Nie idzie, proszę państwa, o dzwonek wzywający do zajęcia wygodnych miejsc w fotelach. Ten - mamy już za sobą. Jak i pierwsze, podniecające zagadkowością, zetknięcie ze światem "Radosnych dni": z owym kopcem piachu, tu i ówdzie pokrytym zeschniętą, zrudziałą trawą, w którym tkwi - zakopana po pas - "kobieta dobrze zachowana (...), blondyna". Czy to "grajdołek'', wykonany pracowicie gdzieś na ustronnej plaży (14 czerwca - dzień premiery "Radosnych dni" - sprzyja takiemu kojarzeniu)? Spokojna twarz kobiety, jej "ramiona obnażone, duży biust", obok niej torba "taka, jakiej używa się do zakupów", składana parasolka - wszystko to nie budzi niepokoju, jest dosłowne, współbrzmi z całością sytuacji. Nawet ów niewidoczny, śpiący za kopcem mężczyzna, którego za chwilę kobieta nazwie imieniem "Willie''. Ale dzwonek? Co znaczy jego dźwięk, skąd dochodzi? Czy to "głos pensjonatu", przypominający, że nadeszła pora posiłku? zabiegu? Kobieta budzi się, podnosi głowę, patrzy przed siebie, mówi: "Znowu cudowny dzień". Przyciska ręce do piersi, odmawia krótką modlitwę. Nakazuje sobie: "Winnie, zaczynaj", "Rozpocznij dzień, Winnie". Powoli sytuacja przestaje być jednoznaczna (jeżeli taką była kiedykolwiek), zwykła czynności: wyciskanie pasty do zębów na szczoteczkę, czyszczenie zębów, nakładanie okularów - urastają do rangi misterium. Rodzi się niepokój, "niepokój interpretacyjny": dlaczego pierwszym wypowiedzianym przez Winnie słowem było "znowu"? Czyżby Winnie od dawna tkwiła w piaszczystym kopcu, przysypana po pas?

Tak. Słowo po słowie, gest po geście sytuacja odsłania swoje metaforyczne podteksty: oto przed nami "całe życie Winnie"'. Wszak żyjemy ku śmierci. Już w momencie narodzin rozpoczyna się proces umierania. Ziemia nas pochłonie bez względu na to ile wypowiemy słów złożymy pocałunków, obietnic. Pochłonie nas dosłownie, gdy grudy ziemi - rzucane rękami bliskich, przyjaciół - uformują mogiłę. Ale przecież - metaforycznie rzecz traktując - ziemia pochłania nas codziennie: to jej prawa każą nam zabiegać o chleb i sen, o dzieci. Całe nasze życie to te mało ważne drobiazgi; przesypują się - niby to obok nas - i ani się spostrzegamy, a tu kopczyk gotowy. W drugim akcie już tylko głowa Winnie - niezmordowana, aktywna - żyje ponad piachem.

Dzwonek - to sygnał nowego dnia, nowego życia. Odzywa się - i człowiek "zostaje wrzucony w byt"; nikt go nie pyta, czy wyraża na to zgodę. Pozostaje mu tylko - żyć. I Winnie żyje. Zagaduje swoje zmęczenie, przerażenie, czy nawet strach. Jeszcze jeden wysiłek, Winnie. Jeszcze opiłuj paznokcie, jeszcze odczytaj parę słów, choćby tak nieważnych, jak ów napis ze szczoteczki do zębów: "autentyczna, gwarantowana, prawdziwa wieprzowa szczecina". "To właśnie jest takie cudowne, że nie ma prawie dnia, żeby człowiek nie wzbogacił się o jakąś wiadomość, choćby najbłahszą> pod warunkiem, że zrobi wysiłek" - przekonuje Winnie siebie. I nas. Bo skoro wyrok zapadł, skoro wszyscy jesteśmy skazani na śmierć, to pozostaje nam - bohaterstwo codzienności.

Winnie chce być szczęśliwa. I co więcej: udaje jej się to. Czyżby nie chciała zobaczyć prawdy? Wszak nie ma ani cienia ironii w jej nazywaniu "jeszcze jednym radosnym dniem" owego czasu między jednym a drugim odezwaniem się dzwonka. Winnie jest głupiutka, zabawna w swoim zagrzebywaniu się w codzienności, w swej wierze naiwnej, Winnie jest dzielna z tego, co jej dane, potrafi uczynić wartość, wydobyć radość.

Dla siebie istniejemy o tyle, o ile sprawdzamy się w oczach innych. Dlatego tak ważna dla Winnie jest obecność Willie'ego, ona mobilizuje ją do wysiłku. Zresztą i Willie - przez cały czas więcej niż małomówny - zdobędzie się (pod wpływem energii emanującej z Winnie?) na bohaterstwo w cylindrze, w spodniach w prążki, z białymi rękawiczkami wyczołga się na tę stronę kopca, którą oglądać może unieruchomiona Winnie. Spróbuje nawet podczołgać się do jej twarzy, wy szepcze chrapliwie: "Moja Winnie". I te dwa słowa pozwolą kobiecie - umierającej?, po usta pogrążonej w piachu - odnieść zwycięstwo, moralne zwycięstwo nad przemijaniem, nad śmiercią. Winnie śpiewa głupiutkiego walca z "Wesołej wdówki''. I ten śpiew zespoli Winnie obecną z ta Winnie, która w strzępach, co prawda, ale egzystuje w pamięci umierającej kobiety (w akcie drugim dzwonki odzywają się często i bez ładu, jakby sygnalizując przyspieszenie umierania), z tą Winnie, która była małą Mildred? (tą, która dostała dużą woskową lalkę), która miała małą Mildred? (tę, która dostała dużą woskową lalkę).

Ścisła odpowiedź na te pytania nie jest nawet konieczna, bo Winnie i Willie to po prostu mężczyzna i kobieta, a nawet szerzej - odrzucając wyróżnik płci - dwoje ludzi skazanych na siebie, bo skazanych na życie ku śmierci. Obraz Winnie coraz bardziej zapadającej się w piach jest metaforą przemijania, starzenia się. Ale to także alegoryczny obraz rozdarcia istoty ludzkiej. Winnie, zapadając się coraz głębiej, mówi: "czuję coraz bardziej, że gdybym nie była przytwierdzona..., po prostu uleciałabym w przestworza. I że któregoś dnia ziemia ustąpi i puści mnie, z taką siłą mnie wypycha... Czy nigdy nie masz tego poczucia, Willie, że jesteś wsysany?... Tak, kochanie, wciągany w przestworza niby tiul". Oto sprzęgniecie się ziemi i nieba w człowieku, oto człowiek rozdarty między niebem a ziemią.

"Radosne dni" są wieloznaczne, pisał je wszak poeta, nie - filozof+doktryner. Wszystkich sensów tej sztuki nie da się z jej tekstu - a tym bardziej z jej teatralnej realizacji - wypreparować. Bo oddzielane - giną. Trzeba ją odbierać całościowo. Jak wiersz. Odnotujmy tu tylko, że w "Radosnych dniach" odradza się duch tragedii: oto człowiek zobaczony w "czystej" sytuacji egzystencjalnej, postawiony wobec pytania o sens - godność? - własnego życia. Myśl Becketta w "Radosnych dniach" nawiązuje do filozofii stoickiej, do Camusowskiej interpretacji mitu o Syzyfie. Ale swój utwór wyprowadził Beckett z materii życia, nie z intelektualnej spekulacji.

Dlatego w Beckettowskiej tragedii jest miejsce na śmiech. Przyznajmy, twórczość autora "Końcówki" nie jest łatwa do przyjęcia. W sensie moralnym. To twórczość dla ludzi dorosłych, to znaczy: świadomych swoich ograniczeń. Trzeba umieć śmiać się także z siebie. I jeszcze jedno: Beckett doświadcza swoich bohaterów, pokazuje ich w sytuacjach beznadziejnych; i nie odbiera im przy tym nadziei, ba, nawet radości. Jakby mówił: patrzcie, oto nieszczęśnicy, kalecy, a przecież kochają ten strzęp życia, który mają w garści.

Przerysowanie, groteska obecna w sztukach Becketta pozwala widzowi przyjąć punkt widzenia Boga i bawić się nieszczęściem innych. A jednocześnie zobaczyć własną małość. Oto paradoks, oto sprzeczność, którą pogodzić może tylko prawdziwa sztuka, piękno urągające śmierci.

"Radosne dni" uczą optymizmu. Najtrudniejszego z możliwych, ale optymizmu.

3.

Forma "Radosnych dni" jest ściśle określona. Ktokolwiek od niej odchodził, próbował grać przeciwko didaskaliom, ponosił klęskę. Maja Wachowiak, preferująca spektakle aktorskie, szczęśliwie uniknęła tego niebezpieczeństwa. Tekst brzmi czysto, wieloznacznie, przejmująco. Wielka w tym zasługa wykonawców, zwłaszcza Haliny Pruszyńskiej: jej Winnie przekonuje do siebie i do Becketta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji