Artykuły

Rozgrzeszyć nie znaczy zapomnieć

- Dawaliśmy moralną siłę ludziom i pokazywaliśmy, że dzieje się coś złego, na co nie mogą się godzić. I nawzajem z siebie czerpaliśmy. Jeździliśmy dlatego, że ludzie nas potrzebowali. Gdzieś pod Lublinem ktoś mnie zapytał jak długo będzie trwał bojkot - ANNA NEHREBECKA wspomina czas stanu wojennego.

Krzysztof Świątek: Jak ocenia Pani ostatni głośny gest Joanny Szczepkowskiej?

- Zgadzam się z Joasią, że coś się dzieje z teatrem niedobrego. Forma zaczyna przerastać treść. Jeżeli nowoczesność ma polegać tylko na szokowaniu, a nie szukaniu głębi, czystej formy, to mnie to nie interesuje. Teatr się musi rozwijać, ale nie w oparciu o efekty, żeby nie powiedzieć efekciarstwo. To ma być magia sceny, żywego słowa. Nie wystarczy sama widowiskowość.

Teatr goni za współczesnością...

- ...tak jakby wpadał w kompleksy, że nie staje się wielkim show. Teatr ma swoje miejsce i prawa. Nie może zatracić swojej istoty, nie powinien popadać w dosłowność. Nagość potrafi być piękna, sama uwielbiam patrzeć na piękne akty. Ale to musi czemuś służyć. Nie tylko temu, by szokować. Ciało piękne czy brzydkie zawsze coś wyraża, ale nie może być głównym elementem oddziaływania na widza.

Przeskakując do lat 80. Kiedy po raz pierwszy pomyślała Pani, że hasło "Precz z komuną" się ziści?

- Nie myślałam chyba sloganem: "komuna musi upaść". Była we mnie wewnętrzna niezgoda, choć nikt z moich bliskich nie walczył na pierwszej linii. Nie byliśmy bojownikami o wolność, ale nie godziliśmy się z tym, co było. Jak większość, żyliśmy w poczuciu zniewolenia. Nie oszukujmy się, to nie było tak, że 100 proc. ludzi od samego początku tylko czekało, by rozpocząć walkę. Jedni próbowali sobie ułatwiać życie, idąc na współpracę, inni wierzyli, że to się zmieni. Te drogi nie były tak proste, jak się dziś wydaje, zwłaszcza młodym, którzy uważają, że mają prawo sądzić. Oni często są bezkompromisowi w swoich ocenach. Nie wszyscy siedzieli w więzieniu. Byli ludzie, którzy ponosili ciężkie konsekwencje i to oni zapalali innych. Potrafili pociągnąć te dumy, które wykonywały szarą, codzienną robotę. Tu ktoś drukował, tu przewoził, tam ktoś powiedział "nie".

W Sierpniu Polacy poczuli, że mury kruszeją.

- Czuło się, że tym razem to się nie rozejdzie po kościach. Tak jak w '56,70 czy 76. Że pokrywka nad tym garnkiem już tak buzuje, że nie opadnie z powrotem. Może dlatego, że pierwszy raz wszyscy byli razem.

W sierpniu '80 roku śledzi Pani doniesienia ze stoczni?

- W sierpniu tamtego roku akurat wyjechałam z mężem po raz pierwszy na wakacje. Spędzaliśmy je u naszych przyjaciół Greków. I stamtąd, biorąc greckie gazety, śledziłam wydarzenia. I był "Walesa, Walesa". Wróciliśmy dokładnie 31 sierpnia. Śmialiśmy się z mężem, że zdążyliśmy na podpisanie porozumień. Nawet z oddalenia czuliśmy, że udało się stworzyć coś, co nie upadnie, co będzie trwać. Pamiętam też wakacje '81 roku. Zatrzymaliśmy się w Monachium u jednego Szweda, przyjaciela męża. Dostałam wtedy ciekawą propozycję zawodową i do nas należała decyzja czy wracać do Polski czy zostać w Monachium. Przełom sierpnia i września '81, wciąż euforia, przecież wszystko było jeszcze przed nami. I pamiętam moment na granicy. Popatrzyliśmy na siebie z mężem. Nie mieliśmy jeszcze dzieci, z pracą w Polsce było kiepsko. Stanęliśmy pod szlabanem i nikt do nas nie wychodził. Siedzieliśmy w samochodzie i uświadomiliśmy sobie, że podejmujemy decyzję na wiele lat. Zorientowaliśmy się, że patrzy na nas celnik, tak jakby czekał. Wyszedł powoli, wziął paszporty, popatrzył na nas i pokazał nam palce w geście victorii! Poryczeliśmy się wtedy z mężem. Podniósł nam szlaban i ruszyliśmy. I mimo że potem był stan wojenny, absolutnie nie żałujemy tej decyzji. Mieliśmy za granicą przyjaciół, rodzinę, możliwość lepszego bytu. Ale nie było cienia dyskusji.

Jest karnawał Solidarności - czas nadziei, cisza przed burzą. Angażuje się Pani bezpośrednio?

- Uczestniczę w spotkaniach, ale nie jestem pierwszym działaczem. Należę do Solidarności w Teatrze Polskim. Angażuję się jak inni w codzienną pracę, bez hałasu i wielkich wyczynów.

Ogłoszony po wprowadzeniu stanu wojennego bojkot telewizji został przyjęty z entuzjazmem przez większość Polaków. Ale to był skok na głęboką wodę. Nie miała Pani wątpliwości?

- Nie zastanawiałam się, że może być inaczej. Nie było hasła ani wielkich słów, umawiania się - słuchajcie, od dzisiaj zaczynamy bojkot, nie występuje się w mediach. Zaczął funkcjonować teatr, zamknięty przez pierwsze miesiące stanu wojennego. Oczywiście, nie wróciły wszystkie spektakle. Tuż przed stanem wojennym wystawialiśmy dwa - na dużej scenie słynna premiera "Ambasadora" Mrożka. Niesamowite przeżycie, Mrożek po latach pierwszy raz przyjechał przecież do Polski. Pamiętam Mrożka na widowni. Druga sztuka na małej scenie - "Ołtarz wzniesiony sobie" Iredyńskiego. I kiedy po kilku miesiącach stanu wojennego teatry wróciły do grania, oczywiście wróciła cenzura i te dwie sztuki zdjęto. Na długie lata. Trzeba powiedzieć, że dyrektor naszego teatru Kazimierz Dejmek nie tylko nikogo nie zwolnił, ale zaczął przyjmować wszystkich, którzy zostali bez pracy - aktorów z Dramatycznego i Narodowego. Przy kontrowersyjnej osobowości był człowiekiem, który wielu wtedy pomógł.

Mówi Pani, że aktorzy nie umawiali się na bojkot Ale ktoś musiał na ten pomysł wpaść.

- Ktoś na to wpadł i na pewno parę osób będzie sobie przypisywać autorstwo. Aktorzy mają taki siódmy zmysł, pewne rzeczy się wyczuwa. Co jest istotą pracy aktora? Publiczność. Wdz. Aktor bez publiczności nie istnieje. Nie będę grać do szuflady. Nie mówię, że pisanie do szuflady jest łatwe, ale można to w tej szufladzie zamknąć i liczyć, że ktoś kiedyś na to natrafi. Aktor nie zagra do szuflady. Jest własnością widzów. To jest nasz byt, nie tylko materialny, to nasze istnienie. Największą popularność daje telewizja. Już wtedy dawała, nie mówiąc teraz. Teraz może pan zagrać świetną rolę w teatrze, ale jeśli nie pokaże się pan w jakimś serialu to pan nie istnieje. Chcieliśmy się jednoznacznie określić, że się nie godzimy. Aktorzy, którzy zeszli ze szklanego ekranu, zaczęli jeździć po Polsce, do miejscowości zupełnie zapomnianych. Pamiętam jak mówili do mnie: "Pani Aniu, czy ja mogę pani dotknąć? Pani jest z nami". To dawało poczucie, że jesteśmy razem.

Występuje Pani w kościołach i domach prywatnych. Jak przyjmowani są aktorzy?

- Dawaliśmy moralną siłę ludziom i pokazywaliśmy, że dzieje się coś złego, na co nie mogą się godzić. I nawzajem z siebie czerpaliśmy. Jeździliśmy dlatego, że ludzie nas potrzebowali. Gdzieś pod Lublinem ktoś mnie zapytał jak długo będzie trwał bojkot. Bo ludzie na prowincji są pozbawieni kontaktu z teatrem i aktorami, których lubią. Odpowiedziałam pytaniem: "Czy uważacie, że bojkot powinien już się skończyć? Że już tyle się zmieniło w kraju, że powinniśmy wrócić, że telewizja już jest wiarygodna?". I ktoś przyznał - z jednej strony bardzo byśmy chcieli widzieć was ciągle, ale to jeszcze nie ten czas.

Te kameralne występy, szczególnie w domach, były chyba trudne dla aktora?

- Specyficzne. To były przedstawienia poetyckie. Formy statyczne, operowanie słowem. Poza kościołami występowałam w domach prywatnych m.in. we Wrocławiu i Katowicach. Kiedyś zorganizowałam spotkanie u siebie. Miałam wtedy maleńkie dziecko, które zamknęłam w pokoju. Na stole stały dwa gliniane garnki z jakąś pastą. Do tego bułki, żeby w razie czego powiedzieć, że to przyjęcie urodzinowe. Ale musieli wiedzieć, bo przecież było słychać śpiew i recytacje. Więc gdyby chcieli, to wleźliby natychmiast i żadne bułki by ich nie przekonały. Teraz można się śmiać. Ale wtedy jak słyszałam kroki przy drzwiach, serce mi waliło. Zwłaszcza że w pokoju leżało kilkumiesięczne dziecko. Ile osób przeżywało wtedy tragedię, gdy dzieci zostawały, a rodziców zabierano. Mnie to na szczęście ominęło.

Z kim Pani wtedy występowała?

- Najwięcej wspólnych programów miałam z nieżyjącą już Aleksandrą Dmochowską. Ale także z Andrzejem Szczepkowskim, Mieczysławem Voigtem, Basią Horawianką, Katarzyną Łaniewską.

Ma Pani z czego żyć w stanie wojennym?

- Mieliśmy wtedy poważne problemy, ale zawsze znajdowali się dobrzy ludzie i pomoc. Mąż też stracił pracę, był jednym z założycieli Solidarności w Ministerstwie Sprawiedliwości. Pamiętam, że wszyscy z komitetu Solidarności przyszli do nas po południu do domu i dyskutowali co robić, bo zostali mocno przyciśnięci, żeby podpisywać lojal-ki. Z tego, co wiem, nikt nie podpisał. Męża długo szantażowano w niewybredny sposób. Mówiono np. "Pana żona jest w ciąży, tak długo czekaliście na dziecko, a tak łatwo się przewrócić, stracić ciążę" albo "Pana żona jest aktorką, taka ładna dziewczyna, a teraz jest tyle bandytyzmu, ktoś może chlusnąć jakimś kwasem na twarz. To co, podpisze pan?".

Czytelne aluzje.

- Delikatnie mówiąc. Mąż wyleciał z pracy. Nie przeżyliśmy żadnej tragedii, ale żyło się w atmosferze zagrożenia. Ludzi można oceniać dopiero wtedy, gdy zostaną sprawdzeni. Łatwo deklarować: ja tego nie zrobię, nigdy, jestem silny. Dopóki nikt nam nie przystawi do głowy pistoletu to nam się wydaje, że wiemy, jak się zachowamy. Dlatego trzeba być ostrożnym w ocenach. Trzeba coś przeżyć i sprawdzić się. Dopiero taki człowiek ma prawo wydawać jakiś sąd.

Ale mąż nie wahał się? Bo w tej dramatycznej sytuacji mógłby uznać, że dla Pani dobra, spokoju lepiej podpisać.

- Nie toczyliśmy takich rozmów. Było to dla nas oczywiste.

Nie wszyscy bojkotują wtedy telewizję. Ignacy Gogolewski, Emilia Krakowska, Wojciech Siemion, Stanisław Mikulski. Jak traktuje się tych, którzy dalej wysługują się reżimowym mediom?

- Podział był ostry. Myślę, że większość z tych, którzy nie bojkotowali zapłaciła za to wysoką cenę. Z nimi się po prostu nie rozmawiało. Tych aktorów

wygwizdywano w czasie przedstawień. Przez lata ten podział istniał, może w tej chwili się nieco zaciera.

Może nie wszyscy chcą pamiętać?

-Jeden znajomy ksiądz mówi mi: rozgrzeszyć, co nie znaczy zapomnieć. Coś w tym jest Na pewno nie odwrócę się, ale inaczej będę rozmawiać z kolegą, który wtedy stał po mojej stronie. Ci, którzy nie uczestniczyli w bojkocie, zostali na swój sposób wyklęci. Brałam udział w spektaklu, gdzie jednego z kolegów wygwizdano i to musiało być dla niego bolesne.

Którego kolegę?

- A już to zostawmy. To była na lata śmierć zawodowa dla takiego aktora. Ale i jego wybór. Inni złapali wtedy swoją szansę. Do tej pory mało występowali, a nagle zaczęli grać.

Oczyściło się przedpole.

- To prawda. Ale bronię się przed osądzaniem. To nie jest tak, że każdy, kto nie popierał bojkotu, zachowywał się jak przysłowiowa świnia. On mógł się z tym nie zgadzać, a być też porządnym człowiekiem.

Może zabrakło mu odwagi?

- Albo może w to nie wierzył i nie chciał w to wchodzić. Nie wszyscy zapisywali się do partii, by im było łatwiej. Niektórzy robili to z lęku.

Bojkot miał swoją cenę.

- Dla każdego bojkot kończył się w różnym czasie. Niektórzy szybciej wrócili do telewizji, inni długo nie wracali. Telewizja wciąż robiła różne przekłamania. Ja np. przeczytałam zdumiona, że zagrałam w '82 roku, czyli w szczytowym okresie bojkotu, w filmie. Po prostu z serialu "Rodzina Połanieckich", kręconego w 78 roku, zrobiono film fabularny z premierą w '82 roku. Klasyczna manipulacja. W okresie bojkotu ukazał się też nagle mój wywiad w "Żołnierzu Wolności". Jakiś dziennikarz wziął wywiad sprzed kilku lat, zmienił czas, dołożył "pozdrowienia dla żołnierzy" i puścił. Mnie zamurowało. Zadzwoniłam do redakcji i powiedziałam, że podaję sprawę do sądu. Dziennikarz oddzwonił, przyznał, że jest świnią. Zażądałam sprostowania z informacją że nie udzieliłam żadnego wywiadu. O to toczyła się duża batalia. Ale sprostowanie się ukazało. Po odwołaniu stanu wojennego długo nie wracałam do telewizji. Zbuntowałam się w najlepszym dla siebie okresie aktorskim, kiedy zaczynałam wychodzić z ról młodych dziewczyn do kreacji kobiet dojrzalszych. Właśnie wtedy zniknęłam. Ale, gdyby trzeba było, zrobiłabym to samo jeszcze raz.

Rzeczywistość wolnej Polski okazała się dla Pani tą wyśnioną?

- Boli mnie, że po '89 roku od razu zaczęło się wdeptywanie w ziemię ludzi, którym coś zawdzięczamy. Jak napisał Hemar, szybko wznosimy na pomnik, a potem robimy wszystko, by obalić, bo "nam najbardziej dni powszednie ciążą". Dostaliśmy wolność, której nie potrafiliśmy uszanować, od początku zaczęły się kłótnie. Teraz jest np. dążenie za wszelką cenę, by pokazać, że Wałęsa nie był ideałem. Oczywiście, że nie był. Ale zawsze jest ktoś, kto stawia ostatnią kropkę. I to on jednak pociągnął wszystkich. Opowiem panu historię. Kiedy mój brat był w szkole podstawowej, jego klasa postanowiła spalić dziennik. Bo oczywiście nauczyciele okropni. Poszli na wały kolejowe na Pradze, ułożyli stos, położyli na nim dziennik. "No to palimy, palimy". Tylko ktoś musiał podłożyć zapałkę. A mój brat wiedział, że jak się mówi "A", to trzeba powiedzieć "B". I jak się to skończyło? Że jedyną osobą, która wyleciała ze szkoły był on. Bo Jacek spalił dziennik. I podobnie w Solidarności - ktoś też tę zapałkę zapalił. I dym za nim poszedł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji