Artykuły

Tak zwana ludzkość

Jerzy Grzegorzewski przygotował w Teatrze Studio widowisko autorskie według Stanisława Ignacego Witkiewicza - "Tak zwana ludzkość w obłędzie". Tytuł widowiska nawiązuje do ostatniej, zaginionej sztuki Witkacego, zaś konstrukcja całości jest misternym kolażem, odwołującym się do kilkunastu utworów artysty.

Powstałe w ten sposób widowisko ma charakter afabularny, działając bardziej nastrojem, obrazem niż logiką następstwa działań scenicznych. Jest to zresztą próba wywiedzenia z dramaturgii Witkiewicza specyficznej stylistyki. Jak pamiętamy, niedawna setna rocznica urodzin artysty stała się pretekstem do nieformalnego festiwalu jego dramaturgii,festiwalu, Który w niejednym, przypadku ujawnił bezradność współczesnego teatru w posługiwaniu się tekstami Witkacego.

Jest to problem żywy od wielu lat, m. in. rozczarowany "eksperymentatorstwem" w poszukiwaniu ekwiwalentu scenicznego "czystej formy" Konstanty Puzyna postulował wszak, aby "grać Witkacego po bożemu". Oczywiście prawo kolażu umożliwia zastosowanie śmielszych rozwiązań, aniżeli w przypadku adaptacji konkretnego dramatu, niemniej Grzegorzewski korzysta powściągliwie z tej możliwości.

Spektakl jest programowo antynaturalistyczny. Reżyser korzysta przede wszystkim z efektu "przewiększenia", chętnie stosuje prawo kontrastu, tworzy dowcipne (to w jego twórczości, na ogół solennej, utrzymywanej w ryzach powagi, nowy ton) puenty. Nieodparcie komiczny jest pomysł obsadzenia w roli Zosi i Anielki w epizodycznych scenach, zaczerpniętych ze sztuki "W małym dworku", Ireny Jun i Anny Milewskiej. Role dzierlatek, córek Dyapanazego Nibka grają - specjalnie jeszcze "podstarzałe" - dojrzałe kobiety, aby wydobyć tęsknotę za szczenięctwem. Ubrane są przy tym w stroje dostojnych matron, ciotek-przyzwoitek. Takich pomysłów, rozsianych po całym spektaklu, jest znacznie więcej. Ważne jednak, że pozostają funkcjonalne wobec całości, odtwarzającej szczególne napięcie w twórczości Witkacego między powagą i blagą, między metafizyką i psychicznym negliżem. Na plan pierwszy wysuwa się obsesja numer jeden Witkiewicza: pozycja artysty w społeczeństwie nieuchronnie "mechanizowanym", jego próżna walka o swoje miejsce.

Mimo precyzji montażu, umiejętności budowania nastroju, a zarazem ich zmienności, spektakl pozostawia uczucie niedosytu. Część pierwsza, będąca swoistym katalogiem eschatologicznych i artystycznych obsesji Witkacego, także katalogiem jego scenicznych tricków, nie znajduje ekwiwalentu w części drugiej. Rzecz nie tylko w tym, iż część druga, rozgrywająca się w scenerii symbolicznej rampy kolejowej, skojarzona z aurą wojenną (wyraźna aluzja do ostatnich dni Witkacego), trwa zaledwie 12 minut. To nawet swoista prowokacja. Można także zrozumieć intencje twórcy spektaklu, który pragnał zamknąć swoje widowisko kodą, nawiązującą do motywów samobójstwa artysty. Niemniej siła wyrazu tej partii widowiska nie odpowiada chyba zamysłowi.

Całość jednak jest próbą godną uwagi - jako trop interpretacyjny, odejście od tradycji naśladowania (czy nawet małpowania) dramatu mieszczańskiego w inscenizacjach Witkacego, a także zerwanie ze sztucznym udziwnianiem i tak przecież nietypowych dramatów. Może to właśnie krok w stronę "czystej formy" dokonany środkami współczesnego teatru? Formy zapewne inaczej rozumianej niż to wykładał Witkacy w swych teoretycznych założeniach, ale przylegającej do materii jego dramaturgii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji