Artykuły

Stara Baubo z gipsu

Nikt nie chce opuścić szaleństw Nocy Walpurgi. Niczym pszczoły do miodu - do infernalnej rozpusty ciągną wszyscy. Hordy czarownic i diabłów, legiony rozgrzanych chłopów i pochopnych bab, Faust i Mefistofeles. Wszyscy czołgać się będą w stronę gór Harzu, na czele zaś - stara Baubo. Jest w awangardzie - "bo (...) cwałuje na maciorze". Wytężyłem wzrok ciekawie, by wśród wijących się na scenie Starego Teatru aktorów Starego Teatru dostrzec cwałującą starą Baubo, ale nie dostrzegłem. Stara Baubo bowiem zwisała u powały.

Sunęła czcigodnie na tle rozgwieżdżonej mapy kosmosu. Była kompletnie naga, ale za to z gipsu. Siedziała okrakiem na gipsowej maciorze, zaś jak najbardziej realni i zupełnie niewidoczni techniczni, za pomocą dwóch drutów przesuwali ją od kulisy do kulisy. Czyżby więc Noc Walpurgi w cieniu ździebełko zresztą sypiącego się gipsu? Więcej jeszcze. Gdy Faust zawoła: "Jaka wichura mnie szalona I Po karku i po plecach tłucze", nieoczekiwanie dojdzie do głosu prawy balkon Starego Teatru. Siedemnaście ustawionych tam białych wiatraczków na prąd ruszy do dzieła. Noc Walpurgi zatem - i stara Baubo z gipsu, czas seksualnej rozpusty - i wiatraczków. Ile jest w stanie udźwignąć gips? Na co stać siedemnaście biurowych urządzeń do chłodzenia?

I tylko pozornie są to kwestie detaliczne. Gips, wiatraki i cała reszta ogromnej scenicznej menażerii kwestią smaku, czyli kwestią wyboru poetyki. Jerzy Jarocki najwyraźniej wybrał okolice litego kiczu. Zasmakował w tandecie, cepelii rodem z Sukiennic i w urokach teatrzyków tingel-tanglowych. Słowem - wybrał klimat bud jarmarcznych. I absolutnie nic w tym złego, nie ma poetyk z definicji lepszych lub gorszych. Choćby budy jarmarczne Kantora... Rzecz w tym tylko, by wiedzieć, co z wziętą poetyką uczynić. Chodzi o to mianowicie, by umieć pokazać znaczenie jej użycia. Otóż - owa modelowa stara Baubo z gipsu wymknęła się Jarockiemu spod kontroli. Niestety. Kicz jakby przerósł w patos kiczu. Forma się sypie, słania, niczym jedna z tekturowych kolumn, którą jak zwykle czujny Jerzy Trela (Mefistofeles) musiał łapać, gdy zaczęła się nieoczekiwanie chylić ku upadkowi. Udało się.

O co chodziło w tych nieporadnościach? Najpewniej o to, by złamać patos właśnie. Przynajmniej w dwóch wielkich scenach - "Prologu w niebie" i "Nocy Walpurgi". By sferom niebiańsko-infernalnym nadać ludzki wymiar, by je sprowadzić na ziemię. Stąd zapewne Mefistofeles Jerzego Treli w fundamentalnej dyspucie z Panem Bogiem Jerzego Bińczyckiego przywodzi na myśl owłosionego Koszałka-Opałka. Okutany w jakąś dojmująco nieświeżą sierść, z wielkimi uszami, siedzi na scenicznych deskach i bawiąc się ogonem, buczy coś, skryty w cieniu sterczących nad czołem rogów. Pan Bóg jest w monstrualnych i monstrualnie srebrzystych koturnach, spowity prześcieradłami i siwą brodą. Z jednym z Archaniołów zagra w piłkę. Piłka jest brązowa, skrzydła Archaniołów są prawidłowe, rozstawione po galeriach chórki niebiańskie zawodzą pieśni nieskończenie łzawe, całość zaś okala bezlik żaróweczek występujących w roli kosmosu. Jest jeszcze kropka nad i - nad głową Bińczyckiego faluje ogromna reprodukcja kabalistycznego nieba Giordano Bruno. Gdzie więc jesteśmy? W świecie delikatnej ironii, brania w nawias pastiszu, czy też w królestwie wszechogarniającej niezręczności? A "Kuchnia czarownicy"? Oto Danuta Maksymowicz jako Czarownica-Stara, z uporem godnym lepszej sprawy, wraz z jakimiś małpami wykonuje wokół kotła taniec nie wiedzieć czemu indiański. Równie wielką tajemnicą i porównywalną niezręcznością jest fakt, że piwnicę Auerbacha w Lipsku zamieszkuje czterech młodocianych żulików z Krowodrzy. Historia z pudlem jest podobnej klasy. Zwierz ten zmienia się naraz Faustowi w monstrum, z którego wyskoczyć ma Mefistofeles! Jarocki zatrudnił realnego, wspaniałego zresztą, szkolonego bodaj w Julinku pudla. A monstrum? Niestety kolejna sierść, tym razem udająca niedźwiedzia skrytego w ciemnościach. Kicz, a może zwłaszcza kicz, powinna cechować wewnętrznas konsekwencja. Albo więc pudel i niedźwiedź, albo dwie sierści.

Aż ciężko wymieniać dalej. Jest przecież jeszcze kuriozalna Noc Walpurgi, ze wspomnianym już gipsem w niebiesiech i z kolejną sierścią poniżej, w której skrywa się Artur Dziurman jako Główny Szatan tej orgii kulturalnych pensjonarek. Jest wielki finał. Wokół śpiącego na zielonej łączce Fausta pląsa grupka przebranych za różowe pszczółki dzieci, w tle zachodzi różowe słoneczko, nad sceną zaś rozświetla się tęcza. I jest to niestety tęcza do trumny.

Grzebię w szczegółach, przyglądam się detalom, bo też tutaj chyba pies jest pogrzebany. Oko widza się gubi, myśl się gubi, wreszcie i walor podstawowy. Cierpliwość mianowicie. Narasta więc senność, podsycana wciąż nastającymi ciemnościami, kiedy to zmieniane są dekoracje, zaś z głośników dobiegają nutki doskonale psychodeliczne.

Pogubione szczegóły zatem, zdezorientowane detale, jakieś bezładne ruchy dryfującej formy, a w środku trzy genialnie napisane role. Napisane...

Już pierwsze sekundy Fausta Jerzego Radziwiłowicza są niestety symboliczne. Siedzi, nisko pochylony nad biurkiem, niczym krótkowidz liczący słoje drzewne, i z bezwzględnością laboranta cedzi poszczególne frazy. Jak można udźwignąć Fausta grając go samymi tylko ustami? I może jeszcze prawą dłonią, precyzyjnie wystukującą rytmy? Tak będzie do końca - a nawet jeszcze gorzej. Okaże się bowiem, że ten - by tak rzec - Wielki Geometra scenicznej polszczyzny nie ruszy z miejsca nawet o krok. Przez cztery godziny scenicznego bycia będzie wewnętrznie wciąż taki sam. Jakby nigdy nie wyszedł zza biurka. Jakby nie było paktu z diabłem, Nocy Walpurgi i tragicznej miłości pięknej Małgorzaty. Ten Faust stoi. A czy możliwy jest "Faust" z Faustem, który nie przebywa żadnej drogi?

I pewnie dlatego Trela gra Mefistofelesa trochę sobie, a trochę muzom. Trochę od niechcenia i odrobinę na wiwat. Ale tak właśnie gra się diabła, gdy diabeł jest właściwie zbędny. Gdy pakt jest teoretyczny, Noc Walpurgi teoretyczna i takaż historia z Małgorzatą.

Bodaj właśnie tylko Segda dotknęła tutaj ludzkiego tonu, uciekła ze sfer nieznośnego intelektualizmu. I może jeszcze Szymon Kuśmider w nikomu -jak się okazało - niepotrzebnej roli Ucznia. Segda zatem, może trochę za bardzo "gąskowata" w swej Małgorzacie, ale godna wielkiej uwagi. Tyle tylko, że w zaistniałych okolicznościach można mówić tylko o samotności w tłumie, czyli o monodramie.

Forma, klecona z poszczególności, które nie mogą się spotkać. Role, które się wciąż mijają. Mimo wszystko patos i koturny, muzyczne i plastyczne nawiedzenia. Słowem - spektakl z minuty na minutę coraz bardziej odległy, obojętny i płaski. Trochę nudy, monotonii i tego dojmującego mozołu siedzenia w imię tzw. wyższych celów. "Ostatecznym efektem sztuki jest uczucie wdzięku", zwykł był mawiać Goethe. Jak widać - nie miał racji. O ile bowiem na coś rzeczywiście stać pozostawiony samopas gips, to tylko na starą Baubo. Z gipsu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji