Dla dzieci i dorosłych
Jest nadzieja, że w Międzynarodowym Roku Dziecka przedstawienia dla dzieci na scenach teatrów dramatycznych przestaną być ewenementem, a z artystycznego punktu widzenia - imprezą zazwyczaj cokolwiek podejrzaną, której realizację powierza się nie pierwszemu garniturowi aktorów, pod kierunkiem trzeciorzędnego lub po prostu chałturzącego reżysera. Połowiczność działań w tej materii i ich mierne rezultaty ugruntowują i utrwalają lekceważące nastawienie samego środowiska teatralnego i fałszywy wstyd, któremu lękliwie twórcy ulegają. Lecz czasem podejmują te prace zespoły w miastach z jedną sceną dramatyczną, jak Bielsko-Biała, Jelenia Góra, Wałbrzych czy Zielona Góra, ale - co z samego wyliczenia widać - posiadające także teatry lalkowe. Wtedy wniosek nasuwa się optymistyczny: w tych ośrodkach myśli się od czasu do czasu o stopniowej i zróżnicowanej edukacji teatralnej dzieci. Istnieje też zawsze szansa, że na widowiska te przyjdą ze swymi pociechami rodzice, którzy teatru nigdy dotąd nie odwiedzali.
Rozlicznym fobiom towarzyszą kłopoty ze znalezieniem tekstów. Dzieł oryginalnych, pisanych na scenę właściwie brak. Szczęśliwie, gdy ktoś wynajdzie na przykład jakieś "Trzy białe strzały" Makariusa, czeską baśń indiańską, która następnie przewędruje przez teatry lub pokusi się o adaptację świetnych "Muminków" Tove Jansson.
Brak chęci i pomysłowości w poszukiwaniach staje się w teatrze kataraktą także dla polskiej literatury dziecięcej i młodzieżowej, bardzo, jak wiadomo, obfitej. Łatwe, lecz zawodne bywa stawianie na pewniaki, ot na przykład - na Kornela Makuszyńskiego, co zrobiono ostatnio w Bydgoszczy. Bo ani zręcznie dokonana adaptacja, ani udana w opinii recenzentów reżyseria, ani dobre wykonawstwo nie mogły uczynić z "Szaleństw panny Ewy" pozycji aktualnej i frapującej.
Zresztą frapującej kogo: dzieci, młodzież, dorosłych? Przed przystąpieniem do skomplikowanego zadania, jakim staje się widowisko dla młodych widzów - bezwzględnie należy określić najpierw adresata i albo wybrać tego jednego, dziecięcego albo próbować usatysfakcjonować także dorosłych, choć wówczas realizacja takiego podwójnego zamierzenia jest sztuką nie lada. A raczej najpierw rzemiosłem, które przekroczywszy wyznaczone sobie granice może stać się prawdziwą sztuką.
Wzór niejako już otrzymaliśmy. Stworzyło go na dużej scenie Teatru "Wybrzeże" grono twórczych i biegłych warsztatowo artystów: mieszkający w Gdańsku pisarz Zbigniew Żakiewicz, autor wystawionej bajki "Kraina sto piątej tajemnicy". Lucyna Legut - adaptatorka, Marcel Kochańczyk - inscenizator i reżyser, Jadwiga Pożakowska - projektantka op-artowskiej oprawy plastycznej i rewelacyjnych kostiumów, Zofia Kuleszanka - choreograf ka i Andrzej Głowiński - kompozytor. A także zespół aktorski oraz słuchacze Studium Aktorskiego przy Teatrze "Wybrzeże".
Pierwszym atutem stała się opowieść Żakiewicza. Walorem jego pisarstwa jest niewątpliwie oczytanie w literaturze dziecięcej (zwłaszcza tej najlepszej, niedoścignionej, jak "Alicja w krainie czarów" czy "Piotruś Pan"), wiedza o porządku organizującym świat wyobraźni dziecka, świadomość pisarskich środków artystycznych i - widoczna we wszystkich jego książkach - łatwość manipulowania nimi. I jeszcze jeden dar: bujna wyobraźnia, która wbrew utartej frazeologii, wbrew negatywnemu i zwykle wobec dziecka właśnie stosowanemu określeniu - nie oznacza bynajmniej trywialnego kłamstwa czy zmyślenia. Kreowana tu bowiem rzeczywistość, a więc wszystko co zdarza się w krainie sto piątej tajemnicy, dokąd można się dostać na takiej zasadzie na jakiej przechodzi się na drugą stroną zwierciadła, powstała z całkiem realistycznej obserwacji i jej logiką się rządzi. Jest nawet bardziej logiczna, racjonalna i bardziej konsekwentna. Tę właściwość dziecięcej wyobraźni dorośli uparli się nazywać absurdalnym myśleniem. Tymczasem to absurdalność myślenia dorosłych kompromituje ich niekompetencję wobec wszystkiego, co kłębi się w głowie dziecka, co, i jak ono postrzega.
Nie wiem, czy - bo tak napisano - reżyser Marcel Kochańczyk dobrze czuje się w świecie dziecięcej wyobraźni. (Dorosły czuje się w niej raczej zagubiony i niemądry). Ale na pewno potrafi robić teatr - taki dla dzieci i dorosłych. Samo tworzywo literackie, czyli utwór Żakiewicza, i nawet jeszcze adaptacja Legut, jaką się posłużył - nadawały się właściwie tylko dla maluchów. Dopiero inscenizacja Kochańczyka zaadresowana została do nas.
Prawdopodobnie uznał on edukację telewizyjną dzieci w zakresie filmów, widowisk rozrywkowych, zwłaszcza zaś rewii, także znajomość cyrku - za fakt. I od tego w swej koncepcji kształtu teatralnego wyszedł. Z feerią barw i świateł, efektowną iluminacją elektrycznych lampek na zakończenie każdego z trzech aktów i kostiumami zgoła doskonałymi - w całościowym pomyśle, detalach rysunku, doborze kolorów. Dowcipnie zakomponowano sposób poruszania się poszczególnych mieszkańców krainy, każdemu przypisano jakąś właściwość charakteru, bo tak przecież w bajkach ze zwierzętami bywa. Sławomir Lewandowski na przykład za pomocą kilku prostych chwytów, wykorzystując celny, skrótowy kostium - "udawał" ciemnobrązowego, krótkowłosego Jamnika Jeremiasza; Andrzej Nowiński - oszałamiającego rajskiego ptaka Enklitka, który zjada czarne kolory; Wojciech Osełko - zielonego Bociana Bonifacego; Andrzej Blumenfeld - ruchliwego, czarnego Strusia z jajem na głowie; Barbara Patorska - błękitnego, żywiącego się kolorami ptaka Dintojrę. W dwóch niemal identycznych, zażywnych, śpiewających takim samym głosem, paniach - Lucynie Legut i Teresie Lassocie, umieszczonych na mini-postumencie z napisem "Duo Rose" a złączonych od pasa w dół cukierkoworóżową suknią - dzieci natychmiast odgadły Różową Krowę Morską.
Przyjęły więc narzuconą im umowność teatralną, całkiem niemal pozbawioną weryzmu. Odnalazłszy się w znajomej konwencji wielkiej rewii (wspaniałe schody w zbiorowym wielkim finale) i atmosferze zabawy cyrku (dobroduszne, w pastelowych kostiumach, na własnych nogach, wrotkach, hulajnodze czy motocyklu ciężkawe misie-klowny: Leszek Ostrowski, Wojciech Kaczanowski, Florian Staniewski), tym łatwiej a niepostrzeżenie uczyły się od reżysera praw teatru, bo od autora oraz Jerzego Kiszkisa (Tatuś Zbyszek), który był tu ojcem Asi (Joanna Tomasik), ale i pisarzem - uczyły się praw fikcji literackiej. Tym łatwiej też przyswoiły zapewne nieco dydaktycznych pouczeń życiowych (wplecionych w dialogi i w napisane przez adaptatorkę wierszowane piosenki, które choć nie najcenniejsze artystycznie, podane z towarzyszeniem muzyki łatwo dotarły do widza; utrwalały się w jego pamięci również dzięki dodatkowemu odtwarzaniu w antraktach).
Przejrzyście, w napięciu oczekiwania na rozwój wypadków, prowadzona anegdota; przemienność kontrastujących ze sobą plastyką i nastrojem kolejnych obrazków; brawurowe tempo scen zbiorowych - roztańczonych, pełnych ruchu i muzyki w stylu nowoorleańskim; znakomite, "wyczekane" dla większego wrażenia baletowe wejścia pysznego rajskiego ptaka z orszakiem w rytmie tanga lub pojawienie się samej na wielkiej, pustej scenie, divy rewiowej, czyli w wersji dla dzieci ptaka Dintojry; motyw samby dla Strusia; rekwizyty ery cywilizacji (lodówki, w których przybyły z Antarktydy pingwiny); Pingwin gestem, ruchem, charakteryzacją i kostiumem przypominający Chaplina... Ileż trafnych skojarzeń i świetnych pomysłów, jak niewiele niedociągnięć (głównie w pozbawionych tempa, a nawet dobrego smaku i humoru scenach z białym Krukiem). W sumie jednak perfekcja i fachowość, jakie dzieci potrafią dostrzec i zaakceptować, a dorośli jeszcze i nazwać.