Artykuły

Pamflecik na zadowolonych, czyli między nami świetnie jest

Ponoć w polskim teatrze od niepamiętnych czasów nie działo się tak wspaniale, jak dziś. Nasi twórcy mają wysoką markę w świecie, są cenieni i nagradzani, zaś w kraju publiczność wali drzwiami i oknami, artystów nosząc na rękach. Czemu więc marudzę z boku, nie kwapiąc się do udziału w zbiorowej euforii? Nie pasują mi reguły rządzące tym sukcesem? Owszem, nie pasują. To mój kłopot; ale czy naprawdę tylko mój? - pyta Jacek Sieradzki w Przekroju.

Przy czym, żeby było nie tak prosto, wcale nie mam najmniejszego zamiaru negować poszczególnych osiągnięć. To realny fakt, że polski teatr, jak od lat nie bywało, jest obecny na scenach świata "od Ekwadoru po Moskwę", jak obrazowo napisała w "Wyborczej" Joanna Derkaczew. Krzysztof Warlikowski występuje w głównym programie festiwalu w Awinionie i reżyseruje w Paryżu, gdzie Andrzej Chyra partneruje Isabelle Huppert. Jan Klata realizuje w Düsseldorfie niemiecką prapremierę Ravenhilla. Grzegorz Jarzyna daje świetną prapremierę "Między nami dobrze jest" Masłowskiej, współprodukcję warszawskich Rozmaitości i berlińskiej Schaubühne. Krystian Lupa jest laureatem arcyprestiżowej Europejskiej Nagrody Teatralnej. Chapeau bas, takiej ekspansji dalibóg najstarsi suflerzy nie pamiętają. Co napisawszy i honory oddawszy, można jednak trochę - niech będzie, że dla równowagi - powyrzekać na temat charakteru współczesnej karuzeli festiwalowej i, szerzej, całości międzynarodowej wymiany artystów i przedstawień. Jej swoistego skomercjalizowania. Jej produkcji "gotowych sukcesów" wpisanych z góry w projekty. Jej koniunkturalizmu, niezbędnego choćby w procesie pozyskiwania środków unijnych, wreszcie jej hołdowania poprawności politycznej z jednej strony, a tworzenia kontrolowanych skandali z drugiej...

To są wszystko tematy na oddzielną debatę z udziałem uczestników i obserwatorów być może pilniej niż ja śledzących międzynarodowe życie scen. Tu tylko symbolicznie zaznaczam, że jeśli niewielkie, ustylizowane na koncert przedstawienie kieleckiego teatru, kochane przez fanów hałaśliwego rocka, a złoszczące jego wrogów - po prezentacji na krakowskim festiwalu "Boska Komedia" dostaje z miejsca zaproszenie do Nowego Jorku, to owszem, twórcom należą się brawa. Aliści lepiej nie wyciągać z tego wniosku, że życie teatralne Kielc zbliża się szparkim krokiem do klimatów Manhattanu.

Chciałbym się natomiast zatrzymać przy drugim podnoszonym powszechnie argumencie, świadczącym o wyśmienitej kondycji polskiej sceny: ową rosnącą w dzikim tempie frekwencją. To też jest fakt: ludzi na widowniach jest dziś ponad wszelką wątpliwość więcej, niż dziesięć czy piętnaście lat temu. Widać to gołym okiem. Tyle, że owa zwyżka niekoniecznie oznacza to, co by się zwłaszcza heroldom odnawianego, młodego teatru marzyło.

Tłumy i klitki

Proszę wziąć do ręki któryś z warszawskich dzienników i spojrzeć na repertuar. Scen tak zwanych popularnych było tu przed dekadą ledwie parę: Syrena, Komedia, Kwadrat, Roma, Buffo. Dziś doszło drugie tyle: Polonia, która właśnie otworzyła drugą scenę, Kamienica, Capitol, Bajka. Ich nazwy dominują już w rubryce i skutecznie wbijają się w pamięć czytelnika. Czym? Ano głównie tym, że widzi je w kółko na szpalcie! W tych przybytkach nie ma zmiłuj: codziennie o 19 wznosi się kurtyna i idą te arcydzieła: "Skoki do łóżka", "Maydaye", "Latające narzeczone" i co tam jeszcze. W firmach wysokoartystycznych nie bywa już tak pracowicie. Wieczorów z wygaszonymi światłami jest sporo, a niektóre sceny z pustych dni potrafią złożyć niemal cały miesiąc.

Co więcej, w świątyniach lżejszego repertuaru nawet przy tak obfitym graniu nie ma gdzie szpilki wetknąć; siadywałem na dostawkach, więc wiem. Nie do pomyślenia byłyby tam takie łysiny, jakie trafiają się na widowniach Dramatycznego, sztandarowej dziś warszawskiej sceny eksperymentalnej, czy Studia, którego afisz wypełniała w ostatnich sezonach - fakt, że bez sukcesu - wyłącznie ceniona przez krytyków reżyserska młódź.

Co ty gadasz - powie mi ktoś z kolegów po fachu - dostań się do Dramatycznego na Lupę. No tak, Lupa, pewnie, co mistrz to mistrz. Aliści na spektaklach Krystiana Lupy widz ma wariackie wrażenie, że siedzi wśród wykopalisk. Ogląda spektakl z pochyłego podestu wznoszącego się od poziomu sceny do wysokości pierwszego balkonu. W szparach w podłodze widzi jednak pod spodem niższy pokład geologiczny: dawną widownię teatru, czyli stare, obite czerwonym pluszem fotele. Na podeście krzeseł jest jakieś 120, może - z balkonem - nieco więcej. Stara widownia miała miejsc 650.

Żeby było jasne: nie wnoszę pretensji. Akurat ten artysta klasą swoich sukcesów wywalczył sobie prawo stawiania takich wymagań. Jego spektakle zapewne muszą być oglądane z takiej a nie innej perspektywy, wymagającej kameralnej, bliższej aktorom widowni. Co nie zmienia faktu, że na "Marilyn" z fenomenalną Sandrą Korzeniak wchodzi sto kilkadziesiąt osób, a spektakl zjawia się na afiszu parę razy co dwa-trzy miesiące.

Podobnie w TR Warszawa: Jarzynowy "T.E.O.R.E.M.A.T." czy "Między nami dobrze jest" grane są w parodniowych seriach przedzielanych wielotygodniowymi (!) przerwami. Przy tak skromnej podaży kolejka po bilety obiega zapewne cały Plac Unii Lubelskiej. To samo dotyczy przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego. Pokazywane są, a jakże, w dużej, wynajmowanej hali, ale wszystkich spektakli uzbiera się w sumie na parę tygodni grania. W skali roku!

Cóż w tym dziwnego, powie ktoś przytomny. Widowiska lżejsze zawsze cieszyły się bardziej masowym odbiorem, a poszukiwania artystyczne miały elitarną klientelę. Normalne, nieprawdaż? Owszem, normalne. Tylko niekoniecznie oczywiste dla tych, którzy czytają peany o zachwycającej kondycji sceny. Albowiem zachwyceni skwapliwie starają się nie dostrzec, że w obszarze sztuki scenicznej najwyżej przez nich cenionym - pełnym przedsięwzięć ambitnych, odważnych, obrazoburczych - sukces frekwencyjny polega bądź na drastycznym reglamentowaniu spektakli, bądź na prezentowaniu ich w pięćdziesięciu-stuosobowych klitkach, w których mieści się ledwie niewielka grupa krewnych-i-znajomych Królika. Zaś rzeczywisty, lawinowy przyrost widowni dokonuje się w przybytkach popularnych, przystępnych, mrówczo pracowitych, tyle że z perspektywy wyżyn wysokiej sztuki - pogardzanych. Pogardzanych często jak najbardziej zasłużenie!! Sztuka tu sprzedawana bywa tandetna, niska, grubo za niska. Ale nikt tego nawet nie próbuje porozróżniać, posegregować, wyłowić to, co docenienia warte; całą produkcję ryczałtem wrzuca się do śmieci, absolutyzując w zamian wąsko adresowane eksperymenty. Czego rezultat może być tylko jeden: rzeczywisty obraz życia sceny gwałtownie rozjeżdża się z pięknym mirażem.

Hity podziemne

Dociekliwy historyk teatru za jakie pięćdziesiąt lat odkryje z zadziwieniem, że w Polsce pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku istniały teatry, by tak rzec, nieoficjalne. Takie, o których opiniotwórcza prasa nie wspominała nawet słówkiem. Nie publikowano z nich recenzji, pisma branżowe nie znały nawet ich tytułów. A jednak opinia publiczna sobie tylko znanymi kanałami całkiem skutecznie kolportowała pantoflowe rekomendacje. Pomijane w fachowych rankingach widowiska latami nie schodziły z afisza, a ludzie zabijali się o bilety. Wymieńmy sztandarowe przypadki: "Cholonek" w reżyserii Roberta Talarczyka w katowickim teatrze Korez czy "Klimakterium i już" Elżbiety Jodłowskiej, właśnie triumfalnie objeżdżające kraj. Na "Cholonka" wcisnąłem się, nadużywając śląskich znajomości. W zafascynowaniu obserwowałem żywiołowy odbiór widowni, i śmiech, i płacz, słynne "trzy elementy" z piosenki Młynarskiego. Po bilety na "Klimakterium" nawet nie startowałem.

Podobnie jak nie dobijam się od lat do stołecznego Kwadratu. Parę miesięcy temu "Przekrój", chcąc odnotowywać przynajmniej niektóre premiery tego teatru, zwrócił się o zaproszenie recenzenckie. Miła panienka od biletów zaoferowała redakcji miejsca stojące. Koledzy się wściekli i skwitowali zajście złośliwą notatką. Podzielam irytację, lecz nie mogę nie rozumieć antreprenera Edmunda Kamila Karwańskiego, który musiałby zrezygnować z żywej gotówki za krzesło (70 czy 100 złotych) i oddać miejsce za darmo jakiemuś gryzipiórkowi. Nie przejmując się za bardzo, co ów by napisał, bo to i tak na frekwencję nie miałoby żadnego wpływu. Szef Kwadratu nie musi liczyć się z prasą, chyba, że ktoś znów zażąda - temat wraca cyklicznie - by odebrać mu dotację, bo przecież na świecie tego rodzaju farsowo-gwiazdorskie teatry naprawdę utrzymują się same. Dyrektor wówczas smaży odpowiedź, że aby zbilansować dochody i koszta, miejsce w 170-osobowej sali musiałoby kosztować krocie. Ma rację. Tylko właściwie dlaczego ów przybytek "humoru i wolnego żartu", jakby powiedział Wiech, gnieździ się w tak elitarnym wnętrzu?

Marek Kraszewski, szef warszawskiego Biura Kultury, ma pod sobą zarówno Kwadrat, jak Dramatyczny, po którym (zwłaszcza po jego dużej scenie) tygodniami hula wiatr. Mam dla niego darmową poradę: niech zamieni instytucje miejscami! Cóż prostszego? Karwański przejdzie na Plac Defilad i rąbiąc dzień w dzień swoje "Maydaye" w sześciusetosobowej sali zarobi tyle, że nie tylko nie będzie chciał dotacji, ale jeszcze wyremontuje rozpaczliwie zapyziały, sypiący się postalinowski gmach. A Paweł Miśkiewicz ze swoimi pójdzie do Kwadratu, przemaluje salę na czarno, wyrzuci plusze, rozbebeszy poczciwe zastawki tworzące dekoracje - i przynajmniej przestanie zmuszać gości, by włazili oglądać kolejne premiery Dramatycznego w eksperymentalnej salce na piątym piętrze bez windy. Człek najżyczliwszy nawet, wszedłszy w wiek poststudencki, znosi te wspinaczki po awangardę z niejakim trudem.

Nie da się? Pewnie, że nie; sam się śmieję ze swojej propozycji. Żaden szafarz publicznego grosza nie podpisze się pod taką decyzją, którą wszyscy - a zwłaszcza jego wrogowie - odebraliby jako triumf komercji nad artyzmem. W związku z czym nie ma ruchu. Teatry rozrywkowe typu Kwadrat siedzą w ciasnych klitkach i wyciągają łapę po dotacje, twierdząc - zasadnie - że z kasy nie wyżyją. Teatry elitarno-ambitne typu Dramatyczny grają jak na lekarstwo łkając, że nie mają pieniędzy, by utrzymać wielki gmach i jeszcze dopłacać do przedstawień, z których każde musi być otchłannie deficytowe. Tak zwane teatry środka dostają po łbie z obydwu stron: od krytyki za mieszczańską bezambicyjność, od miasta za wyniki finansowe słabsze od rozrywkowców. Teatry prywatne też stoją w kolejce po subwencje, jakieś pieniądze - mniejsze, ale zawsze - wyszarpując. I rośnie kompletny już chaos hierarchii wartości w życiu scenicznym. Chaos, którego doprawdy nie da się przykryć okrzykiem a la Masłowska, że "między nami - w teatrze - dobrze jest!".

Dawać kasę!

Przed Świętami Bożego Narodzenia odbyło się w Warszawie Forum Polskiego Teatru, którego lwia część poświęcona była problemom instytucji scenicznych i ich stosunków z mecenatem (częściej samorządowym niż państwowym). Szefowie wielkich scen efektownie wykazywali zasadniczą niewystarczalność otrzymywanych subwencji. Dowodzili, jak tzw. koszta stałe zjadają dotację, nie pozostawiając nic na produkcję artystyczną. Domagali się różnych, w większości rzeczowych i sensownych usprawnień. Aliści wśród wymienianych źródeł wpływu gotówki do kasy teatru nigdy właściwie nie uwzględniano źródła elementarnego. "Dotacji" wnoszonej przez widza kupującego bilet.

Dlaczego o tym zapominano? Wolno sądzić, że z nader prostego powodu. Otóż w teatrach najbardziej prestiżowych, więc i najwyżej dotowanych, pozycja księgowa zwana "wpływami z kasy" jest zwyczajnie i prozaicznie nieistotna. Czy przyjdzie więcej widzów, czy mniej, czy kupią bilety normalne, ulgowe czy najtańsze wejściówki - nie zmieni to końcowego bilansu instytucji w takim stopniu, by warto było zaprzątać sobie tą kwestią głowę.

Co oczywiście nie dotyczy wszystkich. Tak naprawdę to problem największych miast - Warszawy, Łodzi, Krakowa, Wrocławia, gdzie teatrów jest najwięcej, pieniądze relatywnie duże, a kontrasty między wysokością subwencji dla scen wysokoartystycznych i dla tych lżejszych bywają krzyczące. Więc jedni nie muszą prawie wcale zawracać sobie głowy wpływami z kasy, inni wychodzą ze skóry, by czynić z niej istotne źródło dochodu, a jeszcze po piętach depcze im komercja prywatna, czując koniunkturę. Z kolei w miastach o jednym teatrze nikt frekwencji nie zlekceważy; repertuar jest zatem eklektyczny, obliczony na różne grupy widzów. Także objazdowe rozrywkowce chętnie korzystają z jedynej sali w mieście i - niejako siłą bezwładu - wpisują się na jej afisz.

Bywają, nieliczne, przypadki odwrotne. Objąwszy trzy lata temu teatr w Jeleniej Górze, reżyser Wojtek Klemm wprowadził jednolicie odważny, obrazoburczy repertuar. Musiał się zapewne liczyć z redukcją widowni (choć może nie aż do tej trzydziestki na sali, którą tam spotykałem). Zapaść frekwencyjna zresztą byłaby może w dłuższej perspektywie do pokonania. Niestety ekipa teatru, natrafiwszy na obstrukcję miejscowych elit, straciła rozsądek i wygarnęła swoim chlebodawcom, że są matołami i ignorantami, bo teatr jest ceniony i zapraszany na ogólnopolskie festiwale. A co najważniejsze - chwalony przez krytyków z samej Warszawy. Po takim samobóju dyrekcja musiała się z hukiem zawalić, ale zdarzenie wciąż funkcjonuje w publicystyce jako przykład sztuki, którą władza zniszczyła za niezależność - nie zaś za to, że mało z kim na miejscu potrafiła się skomunikować.

Teatry w niedużych miastach, jak i wszystkie przedsięwzięcia ze skromniejszymi subwencjami, z reguły umieją dbać o kasę i zapewniają sobie z niej istotny dochód. Tyle że ceną są kompromisy. Artysta, który ma głowę wypełnioną śmiałymi pomysłami performatywnymi i postdramatycznymi, musi siąść w gabinecie dyrektora i odpowiadać na marudne pytania: a kto na to przyjdzie, a komu ja to sprzedam, a ile razy zagramy. Taka konwersacja, wiadomo, artystę wnerwia. I znowu, żeby uczciwie rozkładać pro i contra: bywa, że wnerwia słusznie, gdy podtatusiały szef sceny jest kompletnie zamknięty na nowe pomysły. W dodatku oślo przekonany, że tylko teatr, jaki sam robi, ma rację bytu, nie widząc, jak rządzenie zrutynizowało go i zurzędniczyło. Co nie zmienia jednak faktu, że w tej rozmowie to właśnie ów dyrektor reprezentuje - niechby i z urzędu! - potrzeby widza. Jego partner w większości przypadków reprezentuje głównie swoje ego. Nader mocno wśród artystów sceny eksponowane.

Dajcie nam rząd scen!

W trakcie obrad wspomnianego Forum Polskiego Teatru, kontrspotkanie urządzili młodzi reżyserzy i aktorzy. Nazwali je Obywatelskim Forum Teatru Współczesnego. Wydali komunikat, z którego wynikało, że to oni, reprezentanci roczników siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, odmienili obraz polskiego teatru i są głównymi sprawcami jego dzisiejszej żywotności. Cóż jednak - pisali - skoro ta zasługa nie owocuje rzeczywistym wpływem na teatry rządzone przez staruchów. Nikt im nie proponuje dyrekcji, nawet ich nie zaproszono na owo oficjalne Forum zwołane pod auspicjami organizacji środowiskowych, których nie uważają za swoje. Więc zebrali się sami.

Można ich zrozumieć. Co więcej, nawet niepodobna żywić pretensji, że zapomnieli wspomnieć o czymś, co w nieco innym świetle stawia ich postulaty. O tym, że nikt na przestrzeni dziejów nie miał - jak oni właśnie - tak łatwego startu, dostępu do liczących się scen, błyskawicznego pięcia się na szczyty uznania, szacunku, popularności.

Tym młodym ludziom, a przynajmniej części z nich, należy się, i to od zaraz, większy kęs odpowiedzialności za losy sceny; tradycyjne mechanizmy pokoleniowego następstwa najwyraźniej się pozacierały. Tylko jedno budzi niepokój. W ich pracach, poszukiwaniach, proklamacjach, zwierzeniach prasowych bardzo trudno doszukać się choćby cienia czegoś, co w teatrze zawsze było pewną esencją. Szacunku wobec widza. Elementarnej chęci odczytywania jego potrzeb i oczekiwań, szukania skutecznego języka porozumienia, budowania wspólnoty w skali szerszej niż pojedynczy spektakl. Na tego rodzaju wspólnocie fundowana bywała rzeczywista wielkość teatru. Z niej pączkowała awangarda, która zwyczajnie miała się od czego odbijać. Tymczasem dziś proszę mi pokazać prominentnego artystę z ekspansywnych roczników siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, który w swoim credo użyje, niechby z rozpędu, staroświeckiej kategorii "mój widz", "mój partner", "mój odbiorca". Nie będzie zaś bez reszty skupiony na wiecznym "ja", "ja" i "ja".

Gadanina o szacunku, społecznych powinnościach i wspólnotach wywołać może zwłaszcza wśród młodszych czytelników poczucie zagrożenia gwałtem na wolności twórczej. Niesłusznie. Jeśli mamy do czynienia w praktyce scenicznej z jakimś przegięciem, to akurat w przeciwną stronę. Teatr bywa dziś, owszem, bezwzględnie służebny, ale wyłącznie wobec artysty. Wobec jego wizji, zachcianek, nieokiełznanej swobody. Jego prawa do niekomunikatywności, do kaprysów, dezynwoltury. Skutki często mętne? Nie szkodzi. Nazwiemy to "work in progress", innego alibi nie potrzeba. Nic się kupy nie trzyma? A kto żąda, że ma być logicznie? To przesąd. Zdobywanie widza? Widz, jak ponoć powiedział pewien dyrektor pewnej aktorce-kontestatorce, przychodzi na własną odpowiedzialność. Równie dobrze niech sobie lezie gdzie indziej, choćby na jaką szmirę. Łaski bez. Ma nadążyć za naszą wizją; nie nadąża - jego problem. Najlepiej zresztą byłoby mieć taką dotację, żeby przestać się martwić o widza i przygotowywać premiery wyłącznie dla satysfakcji własnej i najwierniejszych kibiców, nie zawracając sobie głowy mozolną eksploatacją gotowego tytułu.

Nie będziemy pokazywać palcem scen, które zdają się całkiem blisko tego ideału.

O niczym nie marzę tak jak o tym, by powyższe uogólnienia móc spiesznie poodszczekiwać. Chciałbym znów nabrać przeświadczenia, że spotykamy się wszyscy wieczorem w teatrze, albowiem ktoś nam chce coś istotnego od siebie powiedzieć. Ponadto ma to przemyślane, ułożone i przeprowadzone przez zespół. A jako główny cel wysiłku założył sobie, by wieczór w wieczór jego prawda stawała się istotnym przekazem dla ludzi, którzy przyjdą do teatru. Ludzi, którzy nie szukają bezmyślnej rozrywki, ale też nie chcą też dać się zredukować do roli biernych obserwatorów fontann reżyserskiego narcyzmu. Proste? Chyba proste.

Niestety na tle akompaniamentu bębnów i trąb oznajmiających urbi et orbi, że mamy nieznany w historii sukces, świat nas kocha, widz nas kocha i w ogóle między nami w teatrze dobrze jest, daje się słyszeć wyraźnie odmienny hymn kroczącego chóru pretendentów. Proszę wytężyć słuch. "Jesteśmy młodzi. Jesteśmy zdolni. Jesteśmy dobrzy. Nasze debiutanckie przedstawienia recenzenci najważniejszych gazet uznają za genialne. Drugie robimy na scenach narodowych. Trzecie zapraszane są do Nowych Jorków. Przeto wołamy: dajcie nam rząd scen! Dajcie dyrekcje! A przede wszystkim dajcie te dotacje, które pozwalają w sali na osiemset miejsc robić widowiska dla osiemdziesięciu osób i nie zastanawiać się, czy nawet tylu przyjdzie. Będziemy wiedzieli, co z tym zrobić. Zapewnimy rozgłos. Media zatrąbią. Krytyka zapieje. Festiwale zaproszą. Wydziały humanistyczne miejscowych uniwersytetów wyprodukują studentów, którzy przyjdą i wypełnią wszystkie sześć rzędów widowni, wykupiwszy tanie wejściówki".

A przeciętny konsument kultury, o duszy pewnie filisterskiej, ale nijak z tego stanu nie leczonej, w tym samym czasie zostawi dwie stówki w kasie rozpasanej i bezkarnej szmiry, cały szczęśliwy, że zdobył bilety, za którymi uganiają się wszyscy znajomi. Po czym następnego dnia, czytając przy obiedzie gazetę, powie żonie: wiesz, tu piszą, że mamy teatr na poziomie światowym. Władkowie byli wczoraj i mówili, że faktycznie dawno się tak nie obśmiali.

Na zdjęciu: "Klimakterium i już", Teatr Rampa, Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji