Artykuły

Cip, cip, kurka...

U Friedricha Durrenmatta ostatni cesarz rzymski Romulus lubuje się w hodowli kur.

Gdy w piątek, na okoliczność zbliżającej się premiery "Romulusa Wielkiego" w reż. Giovanniego Pampiglione, podano mi w Starym Teatrze czarną polewkę, pierwszym, co targnęło mym sercem, była jedna z nieśmiertelnych sentencji Romulusa. Wprawdzie cesarz kury miał na myśli, ale nie sądzę, by istniał większy kłopot z udowodnieniem tezy, iż od drobiu do mnie - tylko jeden krok. Kto nic niewart - powiada władca o kurach, które nie niosą lub niosą źle - wart patelni. To właśnie szepnąłem sobie w duchu nad czarną polewką i, przyznam szczerze, był to szept, niczym łyżka dziegciu. Sobotnia premiera "Romulusa Wielkiego" miała być beczką miodu, wylaną na mój skołatany kurzy łeb...

W rzeczony piątek zatelefonowałem do sekretariatu Starego Teatru. Ton i tembr głosu ubrałem w lekkość. Ach, krzyknąłem, pewnie przedpremierowy szał ogarnął już wszystko i wszystkich, pewnikiem wielki bój myśli się toczy, bój myśli i szermierka słowa, a muza - ścierwo - nie chce podać tonu, nie chce, bo nie gotowa. Rozumiem, nie chcę wadzić zbytnio, jednakowoż premiera już jutro, a zaproszenie jakoś do mnie nie dotarło jeszcze. Czy wobec tego mogę prosić... Przerwał mi spiżowy głos kobiety zdecydowanej na wszystko. Nie może pan prosić, panie Głowacki! Wiemy, że nie otrzymał pan zaproszenia. Nie otrzymał pan zaproszenia, albowiem miał pan nie otrzymać zaproszenia. Reżyser Giovanni Pampiglione kategorycznie zakazał wysyłania panu czegokolwiek.

Czarna polewka... Kto nic niewart, wart patelni... Owszem, bardzo to gorzkie było, ale czy nie odkrywcze zarazem? Czy nie jest pięknym stan rzeczy, kiedy to reżyser tak głęboko wnika w subtelności wystawianej sztuki, że aż staje się jedną z postaci? Czy pomiędzy mną a Pampiglione nie zachodzi aby ta sama relacja, która w dziele Durrenmatta wiąże Romulusa z jego kurą Domicjanem? Spójrzmy bowiem na tę kwestię szerzej. Otóż - co na okoliczność mej skromnej osoby zdaje się sugerować swym szlabanem włoski artysta - z recenzentami jest całkiem jak z kurami. Łażą po teatralnych poletkach, z łbami przy glebie, czyli bez szerszej perspektywy, wydziobują co trzydzieste ziarno, po czym łaskawie raczą znosić rachityczne jaja swych opinii, zwane recenzjami. Na domiar złego owe jaja roszczą sobie pretensje do dźwigania opinii ogólnych o całym poletku, co niezmiennie prowadzić musi i prowadzi do jaj kompletnych - rzecz jasna w znaczeniu frazeologicznym. Któż to bowiem widział, aby kura sądziła artystę! Zaiste - nikt! Kurka Domicjan jakoś tam się niesie, ale niestety najjaśniejszy pan wyraźnie nie życzy sobie jeść jej jajek. Całkiem jak Pampiglione - moich. Zaś kresem takiego stanu rzeczy może być tylko - patelnia. Czyli szlaban.

Dopiero dziś, już po premierze, widzę żałosną płaskość powyższych sądów, na kurzej ślepocie opartych. Biję się w pierś. Domicjan nie może być partnerem dla Romulusa, ale nie z powodów osobistych. Szlaban to nie zemsta. Cesarz, tak jak i reżyser, widzi dalej, wyraźniej, bardziej przenikliwie niż jakakolwiek kura. Skazuje ją na patelnię tylko dlatego, by nie skazać jej na kompromitację analizowania niebotycznych wręcz zamysłów intelektualnych swego pana z jedynie jej dostępnej perspektywy dziobanego ziarna. To nie zawiść, to szlachetność. Romulus kocha swój drób, Pampiglione - swój. Ze sztuki Durrenmatta wyciągnął ostateczne wnioski, by mnie ocalić. Biję się zatem w pierś, ale cóż począć. Jak wiadomo powszechnie - mądra kura po szkodzie. Przed szkodą zaś z przekory zakupiłem bilet w kasie. I co się okazało?

Otóż - reżyser miał rację. Nie tylko ja, nikt nie jest w stanie ogarnąć kosmosu tego spektaklu. Nieprzeliczone jego ingrediencje spaja wyłącznie potężna osobowość inscenizatora, przy czym owa osobowość jest dla nas na razie kompletnie nieprzenikniona. O czym jest "Romulus Wielki", to mniej więcej wiemy. Opowiada o rozpadzie imperium. Zarazem jest to czarna groteska, próbująca poprzez śmiech oswoić mechanizmy - prywatne i społeczne - rządzące każdym końcem definitywnym. Dzieło Durrenmatta samo w sobie już jest hybrydyczne, a cóż dopiero mówić o przedstawieniu Pampiglionego! Rzekłbym, iż hybrydyczność tego faktu scenicznego posiada oddech wręcz syberyjski. Przestrzeń tu panuje taka, że oko wykol, a granic nie napotkasz. Oto bowiem koniec imperium, pastelowość scenografii zaś przenosi nas ku sielankom Szymona Szymonowica, lub też boskiej słodyczy czekoladek Wedla. Czemu nie? W środku tej bukolicznej krainy, przy jakimś antycznym zydlu, siedzi ostatni władca rzymskiego imperium i zajada kurze jaja. Wedel plus jaja to jeszcze jest do ogarnięcia. Okazuje się jednak, że jaja przekąsza cesarz najwyraźniej specjalnej troski. Czemu nie? To nieszczęście posiada żonę, która fundamentalnością swą idzie w konkury z Pallas Ateną. Aż dziw bierze, że owoc tej miłości to pensjonarka, rozkochana w nieśmiertelnych frazach Sofoklesa. Jutro sprawdzian. Czemu nie? Opowieść Pampiglionego komplikuje się niezwykle, gdy wkracza na scenę kochanek córki. Wraca z germańskiej niewoli. Któż wraca? Otóż - najwyraźniej Stary Wiarus powraca. Jest wprost od Wyspiańskiego. Z tą różnicą, że tam milczał, a tutaj może mówić. Rozpacz zaś ta sama... Kostium ma od Ślaza, szczerość wyrazu - od Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Owszem, może być. Tym bardziej, że postać cesarskiego kucharza wyjęta jest ze znanej kreskówki. Kucharz to nie kto inny, jeno słynny, jeśli mnie pamięć nie myli, Bartollini Bartłomiej, herbu Zielona Pietruszka. Oczywiście - mammamija! Czemu nie? Generalnie problem ujmując, cała reszta bohaterów znaczących mieści się w poetyce amerykańskich występów słynnej angielskiej grupy szyderców, zwanej Cyrkiem Monthy Pythona. Towarzyszą im dzielnie: sztuczne kury, na jakowymś gzymsie udające kury żywe, muzyka, jak zwykle u kompozytora Szwajgiera - na prąd, maski murzynów oraz maski Albinosów. I to właściwie wszystko, jeśli pozostać na poziomie kamieni milowych spektaklu Pampiglionego. Kamieni pomniejszych, których mrowie i równie interesujących, nawet dotykać nie zamierzam.

Czy może kogoś, w tych akurat okolicznościach, dziwić fakt, iż szczerze biję się w pierś? Myślę, że nie. Tylko jaźń twórcy jest w stanie żeglować pomiędzy rzeczonymi skrajnościami z sensem. I dodajmy - żeglowanie, by cokolwiek zrozumieć, musi odbywać się z prędkością światła. Prędkość ta rodzi wprawdzie dojmujące przeczucie, iż podróż nie skończy się nigdy, ale nie przesadzajmy - coś za coś. A poza tym - premiera w Starym skończyła się przecież... Twórca i prędkość światła, czyli wymagana szybkość skojarzeń, by nie utonąć w nadmiarze. Cóż wobec tego znaczyć może kura?

Zatem - znaj krytyku swoje miejsce. A jeśli nie znasz - posłuchaj reżysera Wtedy i tylko wtedy nie wyjdziesz na kretyna. Mój bilet zaś, wyraz chuligańskiej samowoli, niechaj będzie dla ciebie przestrogą. Ni w ząb nie pojmuję, o czym jest spektakl, i jest to moja wina Trzeba było siedzieć w domu...

Jedna wszakże drobnostka mnie dręczy. Drobnostka, ale za to fundamentalna. Jest cesarz, jest kura. W porządku. Jest reżyser, jest recenzent. Również w porządku. Ale gazie się podziewa Odoaker, wódz Germanów, który Cesarstwo Romulusa powalił na kolana po to tylko, by zapewnić cesarzowi dożywotnią emeryturę? Tak jest u Durrenmatta. I tak jest w spektaklu. Inaczej groteska się nie spełni. Jak więc spełnić się może groteska Pampiglionego, jeśli nie pojawi się współczesny Odoaker? Jakkolwiek by nie było, warto pojąć, iż w dzisiejszym świecie - bez emerytury, ani rusz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji