Artykuły

Sianokosy i inne osy

Każdy, kto wakacyjną porą zwykł wyjeżdżać tam, gdzie raki zimują, zna prawdziwy smak tej przygody. Zaczyna się od klasycznej euforii zdrowotnej. Wstajesz z kurami i odziany jedynie w swobodne gatki, stąpasz boso po koniczynie nie tkniętej morderczą ręką pestycydów. Chodzi ci o poranną rosę. I rosa jest. Czujesz, że jesteś szczęśliwy. Zadumasz się istotnie nad pięknem kury lub gęsi, podasz dłoń kozie, pogawędzisz z koniem, krowę poprosisz o mleko, gospodyni przyniesie Ci ciepłego jeszcze razowca. Pójdziesz do lasu, aby przefiltrować płuca. Byle maślak będzie borowikiem, każdy dzięcioł - sokołem. Przygodnie napotkana Jagna każe ci pomyśleć o pięknie rzeczy niedostępnych cywilizacji. Nieuważnie wdepniesz w łajno. Zauważysz początki swego duchowego odrodzenia.

Kryzys nadchodzi dnia czwartego. Poranny kogut denerwuje cię jak wieczorny pies. Na bosy spacer nie wychodzisz, gdyż zdążyłeś już złapać katar. W kościach łamie, łeb zaś fundamentalnie pęka z powodu nieodpowiedzialnego nadużycia krowiego mleka. Jagna nudzi. A jak krach - to pozostaje tylko żona. Jedź, kochanieńka - powiadasz - udaj się ty, z laski swojej, do pobliskiej mieściny i zakup dwie butelczyny stocka oraz kartonik marlboro. I kobieta pojedzie. Do końca wakacji na wsi zostało wam jeszcze dziesięć dni. To wystarczy. Żona stanie się w mieścinie osobistością powszechnie znaną. Gdy zaś przyjdzie czas rozstania, rzucisz się z płaczem w ramiona swego druha - gospodarza i zarezerwujesz pokój na przyszły rok. Zarezerwujesz, albowiem niczego się nie na uczyłeś.

Z teatrami, różnie zresztą zwanymi, które generalnie są Ansamblami Łona Przyrody (Gardzienice, Węgajty, Wierszalin i tym podobne) rzecz ma się identycznie, jak z urlopem na wsi. Zaczyna się od zdrowotnej euforii, kończy zaś - stockiem na łez otarcie. Lat temu parę, artyści, którzy odważnie zaszyli się w leśnych ostępach, okrzyknięci zostali odnowicielami skażonego upadającą cywilizacją teatru. Krytyka stwierdzała, iż jedynie w stogu siana można dziś przeczyścić skalaną duszę, że brudną wrażliwość szorować należy w konwi pełnej mleka wprost od krasuli, że zamglone oko tylko wtedy zmieni się w oko sokole, gdy przywyknie do naturalnie falującej wśród drzew Jagny. Słowem - w pracujących na świeżym powietrzu artystach sceny, krytyka dojrzała profil Jesienina polskiego teatru. Po czym nastała cisza, czyli klasyczny etap stocka. I trudno się dziwić.

Jak bowiem długo i jak często można płakać ze szczęścia na widok egzotyki? I czyż nie jest tak, że nasze liczne Ansamble Łona Przyrody w istocie swej są z klasy zjawisk - jak każda wieś - zaledwie jednorazowych? Tak właśnie jest. Kolejne z nimi spotkania prowadzą do refleksji wręcz fatalnie banalnej. Nie ma oto znaczenia, czy teatr jest teatrem wiejskim, miejskim, Wajdy, Swinarskiego, Kantora, Jarockiego, zwierzęcym, strażackim czy też kolarskim. Znaczenie ma tylko, czy spektakl jest mianowicie dobry, czy też zły. A tutaj miłość do przyrody nic nikomu raczej nie pomoże. Teatr to nie grzybobranie.

Gościnny występ w Krakowie Towarzystwa Wierszalin udowodnił, że pola i łąki rzeczywiście nie pomogły. Spektakl :Prawiek i inne czasy"- wg powieści Olgi Tokarczuk - pokazał, że chodzi w nim głównie o stracony czas widza. Generalnie jest tak, że gdyby przyszło mi przeczytać dzieło Tokarczuk po spektaklu, to w życiu bym go nie przeczytał. Przede wszystkim z powodu straszliwej nudy spektaklu oraz jego monstrualnej, by tak rzec, rozciągliwości w czasie. Trwa to sceniczne nic i trwa, niby tylko kilkadziesiąt minut, a wydaje się, że wieki całe, łącznie z prawiekiem. Po drugie, jakoś dojmująco płaska jest opowiedziana w nim historia. Oto jakby saga, wielki epos rodzinno-prowincjonalny, otwierający się gdzieś w okolicach I wojny oraz statecznie dryfujący aż w okolice naszych czasów. By tak rzec - los tzw. prostego człowieka na tle tzw. koła historii, bezlitosnej oczywiście. W środku zaś toczy się tzw. szare życie. Ktoś się rodzi, ktoś umiera, ktoś przychodzi, ktoś odchodzi, dom się sypie, dom się buduje, prababka, babka, córka, wnuk i prawnuk, słońce wschodzi zachodzi, jest Bóg, albo Go nie ma, walczą z komuną, albo i nie walczą, wiosna, lato, jesień, zima, nic nikomu, lub też coś się przypomina, kap, kap, płyną łzy, w łez kałużach zaś - ja i ty. Bo też głównie o to w tym romansie chodzi, byśmy się - Polacy - odnaleźli w opowieści jakżeż polskiej z ducha. Duch zaś unosi się wszędzie. Lekka mgiełka nieoznaczoności, przyroda, ojczyzna nasza, jak żywa, z krwi i kości. Uff, jak gorąco! Na domiar nieszczęścia - z czasem narasta łzawowatość estetyczna i rytmiczna rozpacz. Ten spektakl brzmi, niestety, jak sianokosy. I jeszcze coś - obrazki mianowicie. O ile do tej pory zasadą Wierszalina był aktor grający z drewnianą lalką, o tyle w "Prawieku..." gra on z nieustannie wyciąganymi zza pazuchy obrazami. I o ile w lalkach coś było, choćby pozorujący życie kształt, o tyle w obrazach jest jedna tylko myśl. Otóż - powinny wisieć na ścianie, gdyż na scenie tworzą jedynie kolejny stopień ogólnego zamieszania.

W gruncie rzeczy - nic wielkiego się nie stało. Wierszalinowi spektakl po prostu nie wyszedł. Nie ma się czym przejmować. Wyjdzie następny. Znacznie gorzej z fatalną krytyczno-teatralną tendencją do oszalałego mnożenia teatralnych bytów ponad potrzebę. Choćby owo Łono Natury. Wyskoczyła z niego żaba, której oczywiście nikt nie chce zjeść. A kto zje żabę-Młode Pokolenie Reżyserów? Kto połknie żabkę-Teatr Publicystyczny? Czyżby nasz honor uratować miała wiecznie nienasycona Jagna?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji