Artykuły

Przebudzenie wiosny

TO już drugi - albo dopiero drugi - Wedekind po woj­nie w Warszawie. I druga niezbyt udana próba jego scenicz­nej reanimacji. Ten modny i ha­łaśliwy przed dziewięćdziesięciu laty dramatopisarz uchodzący za prekursora ekspresjonizmu szokował, gorszył, oburzał i jednocześnie fascynował swymi drama­tami - a również i swym życiem prywatnym - głównie tych, prze­ciw którym pisał: mieszczaństwo. Podejmował śmiało problemy tzw. drażniące, problemy stanowiące zakazane tabu, prowoko­wał, był pożytecznym zaczynem w obyczajowej fermentacji. Dziś jest już niemal zupełnie martwy.

Taka też jest jego pierwsza sztuka "Przebudzenie wiosny" napisana 87 lat temu. Porusza w niej drażliwe na owe czasy - a i dziś chyba jeszcze, tylko w in­nym kontekście obyczajowym - sprawy i konflikty trudnego i skomplikowanego okresu dojrze­wania chłopców i dziewcząt. I ra­czej częściej dziś śmieszy niż szo­kuje. Kiedy pani Bergmann mówi swej 14-letniej córce Wendli, że jej starszej siostrze "bocian przy­niósł chłopczyka" a Wendla py­ta matki, czy wleciał oknem czy kominem - i to wszystko w po­ważnej tonacji - na widowni są zrozumiałe śmiechy; na szczęście Zofia Mrozowska prowadzi tę ca­łą karkołomną rozmowę z dyskretnym humorem, tak dyskretnym, że nie osłabi to późniejszego ciosu, kiedy naiwna i nieuświado­miona dziewczynka (gra ją sympatyczna młoda aktorka Maria Mamona, duża jasna dziewczyna, która z trudem tylko przekonu­je nas, iż jest 14-letnim podlot­kiem) po "uwiedzeniu" jej przez niewiele od niej starszego ucznia Melchiora (Cezary Morawski) spodziewa się dziecka, sądząc, że związane z tym objawy spowodo­wane są przez... puchlinę wodną.

Można założyć teoretycznie, źe gdy­by wykonawcami tej "młodzieżowej sztuki", w której występują chłopcy i dziewczęta w wieku 14-15 lat, byli ich rówieśnicy, konflikty i problemy nabrałyby przypuszczalnie większej ostrości a dramaty większego wymia­ru; na scenie Teatru Współczesnego, mimo chwalebnych wysiłków mło­dzieży aktorskiej, która daje pokaz przede wszystkim dużej sprawności fizycznej, umowność jest posunięta zbyt daleko, żeby uprawdopodobnić ich sprawy, konflikty, dramaty. Tyl­ko Stanisław Górka w roli popełniającego samobójstwo Maury­cego pozwala nam zapomnieć o swoim pozascenicznym wieku; ma też wiele ładnych momentów wspo­mniana już Maria Mamona, rola pro­wadzana jest jednak - zwłaszcza gło­sowo - bardzo nierówno.

DOBRY teatr, do jakiego od lat przyzwyczaił nas Teatr Współ­czesny, dochodzi do głosu niemal wyłącznie wtedy, gdy na scenie pojawiają się tacy znakomici i lubiani aktorzy, jak Antonina Gordon-Górecka (piękna, wzruszająca postać Pani Gabor), Zofia Mrozowska czy Wiesław Michnikowski (w nieco groteskowej roli dyrektora szkoły Sonesticha).

Jest w sztuce Wedekinda tajemnicza postać Zamaskowanego Pana, który pod koniec akcji - w ryzykownie napisanej scenie rozmowy Melchiora z nieżyjącym, ale realistycznie zagranym Maurycym - zmusza Melchiora, by poszedł nie za zmarłym przy­jacielem lecz za nim, w życie - jakieś dalekie mefistofeliczne echo; decyzja Melchiora oznacza więc powrót do życia, jego akceptację. W teatrze Zamaskowany Pan (Ryszard Peryt) w czerni i cylindrze, pochylony, snuje się przez całe przedstawienie, dyrygując podwórkowym zespołem grającym nękającą melodię walca - no więc postać tajemnicza, wieloznaczna, niepokojąca. Ale takie właśnie jej ustawienie zmienia sens końcówki, zwłaszcza kiedy ten pochyły - wolno oczekiwać - starzec we wspomnianej scenie prostuje się i ukazuje młodą twarz, uosabiając afirmację życia. Przykład reżyserskiego "pomysłu bez namysłu", który obciąża i jego i przedstawienie, i sam teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji