Artykuły

W malinowym gąszczu...

W leśnej gęstwinie Balladyna zabija siostrę. Nie ma już rywalki. Bez przeszkód poślubi Kirkora, lecz nie będzie jej dane życie długie i szczęśliwe w bogatym pałacu. Zbrodnia pociągnie za sobą szereg następnych, udręczą wyrzuty sumienia, które niczym krwawa plama na czole, przypominać będzie o winie i nieuchronnie z nią związanej karze. Sprawiedliwości stanie się w końcu za dość, Balladyna zginie rażona piorunem, sama natura wymierzy jej sprawiedliwość. Tak kończy się udramatyzowana baśń, utkana z fantazji, legendy, romantycznego wyobrażenia o świecie widzianym jako irracjonalny żywioł. Jaki klucz znaleźć winien do tego dramatu jego współczesny inscenizator, by sztuka przemówiła do dzisiejszego odbiorcy?

Dzieło Słowackiego różnie bywało interpretowane przez badaczy literatury i w tych próbach jego odczytania można zapewne szukać inscenizacyjnych wskazówek, traktując je np. jako dramat władzy. Marek Okopiński opowiedział się jednak za dramatem namiętności, usiłował sięgnąć do tych ukrytych, tajemnych stron ludzkiej istoty, czyniących z niej demona zła. Nie zrezygnował też z całej romantycznej aury utworu, z jego cudowności, tajemniczości, irracjonalizmu, z całej tej bajkowej otoczki, której znakomity kształt plastyczny nadała scenografia Jadwigi Pożakowskiej, wsparta muzyką Andrzeja Głowińskiego. Tak powstała najnowsza realizacja sceniczna romantycznego dramatu wystawiona przez Teatr "Wybrzeże" dla uczczenia jubileuszu 40-ecia. Powstał jeden z tych spektakli, które naprawdę niezwykle trudno ocenić jednoznacznie - zdecydowanie ganiąc lub też chwaląc. Przedstawienie ma bowiem zarówno wady jak i zalety, a ważąc jedne i drugie, dochodzimy do wniosków umiarkowanych, "letnich", kompromisowych, co może nasunąć refleksję, iż są to "jubileuszowe" uniki tuszujące stanowisko negatywne.

Nic z tych rzeczy. "Balladyna" Okopińskiego potwierdza po prostu coś, co często i czasem nawet drastycznie objawia się w przypadku inscenizacji literackiej klasyki. Okazuje się mianowicie, że bez jakiegoś pomysłu-chwytu -klucza bez stworzenia płaszczyzny porozumienia ze współczesnym widzem brzmią one zawsze cokolwiek anachronicznie, nazbyt "teatralnie", nie wywołują oczekiwanego rezonansu. Ten pomysł to właśnie największy problem każdego z inscenizatorów, lecz bez niego naprawdę o sukces trudno. Rozwiązaniem wcale nie muszą być "Hondy", które wypomniać zapewne będziemy w nieskończoność Hanuszkiewiczowi... Pomysł nie musi też wcale łamać wierności, wypaczać idei utworu. Marek Okopiński pozostał Słowackiemu wierny, zarówno w zamyśle jak i w klimacie niczego nie rewidował, nie doszukiwał się w utworze tego czego w nim nie ma. Opowiedział nam baśń, której bohaterowie stali się igraszką w rękach Goplany, uosabiającej ślepy, tajemniczy los. Baśń, w której historyczna legenda splata się z ludową balladą.

Ma ta opowieść swój niezaprzeczalny urok, który zawdzięcza błyskotliwości, pięknu, humorowi poetyckiego języka i plastycznej wizji wykreowanej przez J. Pożakowską. Pośrodku sceny okolonej z trzech stron drewnianymi balami i przypominającej wnętrze dawnego warownego grodziska - potężny pień. Korona tego drzewa różne przybiera formy, wieloma kolorami też się mieni, podobnie jak tło - niebo, które w finale rozpali się czerwoną łuną. Brązowe, prawie czarne pniaki, stanowią znakomitą oprawę dla bajecznie kolorowych, wdzięcznych kostiumów. Niektóre są fantazyjne, pomyślane na miarę baśniowej rzeczywistości (Goplana, Skierka, Chochlik), inne noszą ślad sielankowej stylizacji (Filon, dziewczęta z weselnego orszaku), bądź są prostymi wieśniaczymi strojami, niczym z obrazów Chełmońskiego. Ład, smak, harmonia, połączenie prostoty i cudowności - to cechy, a zarazem walory zewnętrznej strony gdańskiego spektaklu.

Wewnętrznie skomponowany starannie, spięty pojawieniem się Poety (Jacek Mikołajczak) na początku i końcu, ma niestety kilka dłużyzn, z których ta we wprowadzeniu razi bodaj najbardziej. Największy jednak zawód, tym większy, że w tak wystawionym dramacie, to właśnie winno być punktem najmocniejszym, sprawia gra aktorów. Rewelacyjnie wypadła Halina Kosznik-Makuszewska w roli Matki-Wdowy - ta postać ma w sobie godność, szlachetność, bezmiar matczynej miłości, tak że ból i rozpacz, które poru szają do głębi, chociaż aktorka unika środków ostrych, powściąga emocje, panuje nad ekspresją. Znakomity był Jerzy Dąbkowski, którego Grabiec jest i chłopkiem-roztropkiem, świadomym własnej popularności we wsi, próżnym, naiwnym żądnym władzy "mięsnym" człowiekiem, i błaznem, którego gubi miłość własna. Dąbkowski celnie wydobył "siermiężność", swojskość tej postaci, "wygrał" też świetnie cały jej żałosny komizm. Na tle tej pary inni nie zaprezentowali się najlepiej. Mało przekonująca była Balladyna Małgorzaty Ząbkowskiej, nijaka Alina Izabeli Orkisz. Goplana Doroty Kolak, chociaż bardzo dynamiczna, "z charakterem", miała chyba za mało z nimfy, boginki "z mgły i galarety", zarysowana została wyraziście i dopiero w końcowej refleksji, w słowach "poplątałam ludzkie czyny..." bliższa była naszym o niej wyobrażeniom. A może tak być powinno, gdy się na świat "Balladyny" patrzy jak na tygiel żądz i namiętności, a w bohaterach - dostrzega przede wszystkim - tęsknotę za miłością?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji