Męczenie sztukmistrza
NA tę premierę gdańska publiczność czekała z niecierpliwością. Zresztą w Teatrze "Wybrzeże" zrobiono wiele, aby tę atmosferę niecierpliwego oczekiwania jak najbardziej "podkręcić". Równo przez pół sezonu nie wystawiono nic nowego, za to jeszcze w czerwcu ubiegłego roku rozeszła się wieść, że teatr przygotowuje coś ekstra. Jeszcze nie wiadomo co, ale na pewno nie rozrywkową błahostkę. Okazało się, że tą bombą będzie "Sztukmistrz z Lublina" adaptacji powieści laureata literackiej Nagrody Nobla Isaaca Bashevisa Singera. Nieco wcześniej "Sztukmistrza" wystawił teatr we Wrocławiu. Ponoć jest to przedstawienie, jak określają ci, którzy widzieli, świetne. Zdążyło już obrosnąć legendą, do powstania której przyczyniła się pewna aura skandalu związanego z występami w Belgii.
Gdańskie przedstawienie reżyserował Stanisław Różewicz, scenografię przygotował Marian Kołodziej. To wszystko spowodowało, że na premierowym przedstawieniu widownia wypełniona była do ostatniego miejsca. Kurtyna poszła w górę i oczom publiczności ukazała się scena wysoko zabudowana jak gdyby parkanem z desek, szarym i dość ponurym, kryjącym jednak wiele scenograficznych niespodzianek, o czym przekonano się w chwilę później i co nagrodzono, najzupełniej słusznie, hucznymi brawami. Dość powiedzieć, że ta, na pierwszy rzut oka bardzo surowa dekoracja, sugestywnie przenosi widza raz do wnętrza synagogi, innym razem do warszawskiego salonu lub też w każde inne miejsce (a jest ich wiele), w których toczy się akcja. Rozwodzę się tak długo nad scenografią, albowiem, moim zdaniem, jest ona najmocniejszą stroną tego widowiska.
Powieść Singera należy do tych nielicznych książek, mających potencjalnie bardzo szeroki krąg odbiorców, w której każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie, wielowarstwowych, bogatych w znaczenia, przemawiających do serca i do intelektu, z frapującą fabułą i szukających odpowiedzi na pytania zasadnicze. Przeczytawszy ją, ma się ochotę sięgnąć poń raz jeszcze, dać wciągnąć w tok wydarzeń, oczarować postacią tytułowego bohatera, raz uczestniczyć w jego rozważaniach, zmaganiach z sobą, innym razem ulec urokowi żydowskiego folkloru.
W wywiadzie zamieszczonym w programie do przedstawienia, a udzielonym przez Singera tuż po przyznaniu mu nagrody Nobla, autor mówi, że pisarz powinien bawić i informować; "Kiedy czytamy jakąś powieść to bawi nas ona, jeśli jest dobra. Ale dostrzegamy wtedy również, że ta dobra powieść czy pasjonująca nowela zawiera wiele informacji. Oczywiście, w ten sposób nie uzyskujemy poznania naukowego, ale dowiadujemy się czegoś więcej o istocie ludzkiej, jej charakterze, pragnieniach, namiętnościach. Krotko mówiąc, dobry pisarz musi jednocześnie bawić i uczyć".
I tak jest z powieścią "Sztukmistrz z Lublina", jeśli przez znaczenie słowa "bawić" rozumiemy - interesować, wciągać, zachwycać, nie nudzić. Lecz nie jest tak z gdańskim przedstawieniem; nudnym, ciężkim, poszatkowanym na kawałki, z których trudno ułożyć zwartą, logiczną całość. Przyczyn jest kilka. Pierwszej upatruję w adaptacji Michała Komara. Usiłował on wykorzystać wszystkie powieściowe wątki i postaci (chyba z wyjątkiem Elżbiety - matki Magdy), przez co, co prawda niemal cały zespół aktorski Teatru "Wybrzeże" bierze udział w przedstawieniu, ale co jednocześnie powoduje, że bogaty materiał powieściowy, niemożliwy w całości do przeniesienia na scenę, został tak dokładnie pocięty, że widz, który nie zna powieści, bardzo szybko przestaje się orientować. o co chodzi, kto jest kim i dlaczego postacie działają tak a nie inaczej.
Mimo nagromadzenia wątków i bohaterów spektakl wcale nie ma tempa. Tytułowy sztukmistrz, Jasza Mazur, w którego wcielił się Krzysztof Gordon na deskach sceny przede wszystkim myśli, grając głównie twarzą, rzadziej odzywając się, a wówczas wypowiadane przezeń myśli, wyrwane z kontekstu, fragmentaryczne - brzmią dość enigmatycznie. Długie pauzy, podczas których słychać pokasływania i trzeszczenie krzeseł powodują, że widz nie wciągnięty w akcję, zaczyna zwracać uwagę na nieistotne detale. Raz na to, że Dorota Kolak mająca być rachityczną, krostowatą Magdą, beznadziejnie zakochaną w Jaszy i ślepo mu ufającą, wcale nie jest taka rachityczna, za to dość rozhisteryzowana. Innym razem w jednej z najważniejszych scen, w której sztukmistrz wyznaje Emilii swój upadek, ktoś z widowni dość głośno rzuca uwagę o pięknej sukni.
Wybierając się na przedstawienie, wyobrażałam sobie, że tytułową rolę powinien zagrać Krzysztof Gordon, że pasuje do niej jak nikt inny w tym zespole. Pewnie stąd moje rozczarowanie. Bo oglądając tego skądinąd bardzo dobrego aktora, trudno sobie jednak wyobrazić, w jaki sposób ten ascetyczny, pozbawiony wigoru, wiecznie smutny i zamyślony człowiek mógł tak bardzo fascynować kobiety jak czynił to Jasza magik, dlaczego ulegała mu każda, której pożądał? W tak poprowadzonej postaci nie dość wyraźnie widać również zasadniczą przecież przemianę Jaszy - filozofa, sceptvka, ale też i lekkoducha zachłannego na sukces, pieniądze, sławę, kobiety - w Jakuba - Pokutnika, do końca zmagającego się z wątpliwościami.
Przyznaję, że realizatorom gdańskiego przedstawienia udało się uniknąć wielu pułapek. "Sztukmistrz z Lublina" w ich wykonaniu nie stał się po prostu widowiskiem folklorystycznym, a mógł się stać. Finezyjnie, bez epatowania widza, a przecież sugestywnie pokazana jest scena, w której Magda popełnia samobójstwo. Znakomicie, przy pomocy punktowego światła rozwiązane jest zamurowanie się Jakuba w celi. Poza tym Krzysztof Gordon nie chodzi na szczęście po linie (mógłby przecież spaść), nie pokazuje zbyt skomplikowanych sztuczek (robi to zupełnie niepotrzebnie Stanisław Michalski (Herman). Kilku aktorowi, a raczej aktorkom, należą się brawa; pełną werwy, sprytną i naiwną jednocześnie Zewtel jest Ewa Kasprzyk, prostą, wpatrzoną jak w obraz w małżonka, ciągle ufającą, pomimo że wiele wie o sprawkach swego męża Esterą - Wanda Neumann, dostojną, choć zakochaną w prowincjonalnym magiku, w końcu bezlitosną Emilią - Izabela Drobotowicz-Orkisz, młodzieńczą, uroczą, inteligentną Halinką - Sławomira Kozieniec.
Ale te plusy i nawet świetna scenografia nie przynoszą jeszcze temu rozsypującemu się na krótsze, a często, niestety, dłuższe scenki, niespójnemu i dość nudnemu przedstawieniu sukcesu.