Artykuły

Złośnica nie-poskromiona

Przed premierą "Poskromienia złośnicy" w Teatrze Kameralnym z reżyserami, ANNĄ POLONY i JÓZEFEM OPALSKIM rozmawia Joanna CHOJKA

- Dlaczego wybitna aktorka chce również reżyserować?

Anna Polony: Może Żuk odpowie na to pytanie. Ja nie będę oryginalna.

Józef Opalski: Myślę, że stało się tak, ponieważ Anna Polony...

A.P.:...przeżywa kryzys aktorstwa. Ojej, powiedz to. Ja przecież nie mogę.

J.O.: Myślę, że Anna Polony dlatego poszła na reżyserię, ponieważ chciała zostać moją studentką. To był główny powód.

A.P.: (śmiech) Fajne to!

J.O.: Ja zresztą bałem się jej jak diabeł święconej wody. Tak jak wszyscy - komisja była bardziej zestresowana niż ona.

A.P.: No, ja też byłam w wielkim stresie.

J.O.: Myślę, że Hani w pewnym momencie przestało wystarczać patrzenie tylko z aktorskiej strony - budowanie roli bez wpływu na koncepcję przedstawienia. Wiele razy przyjmowała funkcję asystenta reżysera, tak naprawdę zawsze ją to interesowało. I chociaż na egzamin wstępny trzeba ją było wnosić, bo nie chciała wejść dobrowolnie, to przecież była to jedna z jej wielkich ról aktorskich. Tak zaczynała swoje studia reżyserskie. Jej spektaklem dyplomowym było "Poskromienie złośnicy".

A.P.: Ale nie pierwszym przedstawieniem. Bez papierów, "po amatorsku" wyreżyserowałam wcześniej, za namową Konrada Swinarskiego, "Dwoje na huśtawce" Gibsona. Zresztą, dyplomowego "Poskromienia złośnicy" potem mi nie zaliczono. Po egzaminie praktycznym nie napisałam od razu pracy pisemnej. Brakowało mi czasu - kręciliśmy wtedy z Andrzejem Wajdą "Z biegiem lat, z biegiem dni". Kiedy po kilku latach zdecydowałam się na skończenie studiów, nie został żaden dokument potwierdzający zaliczenie przeze mnie egzaminu.

- Trzeba było powtarzać egzamin?

A.P.: Na szczęście, nie. Miałam już wtedy na swoim koncie inną pracę reżyserską, "Igraszki trafu i miłości" Marivaux.

- Twierdzi Pani, że w sztuce coś naprawdę wartościowego rodzi się w atmosferze konfliktu. Zgodnie z tą metodą, spierała się Pani kolejno z Hübnerem, Swinarskim, Wajdą, Jarockim...

A.P.: Ze wszystkimi w ogóle.

J.O.: To dlatego, że Ania sama grała w "Poskromieniu złośnicy" w reżyserii Zygmunta Hübnera. I została nawet poskromiona...

A.P.: (zdziwienie pomieszane z oburzeniem) A przez kogo to?

J.O.: Prze Petrucchia oczywiście.

A.P.: Ale to był Wojtek Pszoniak - kto by mu uwierzył! (śmiech)

J.O.: Potem już nikomu nie udało się poskromić Ani.

A.P.: I dlatego, że jestem taka nieposkromiona, niewielu teraz decyduje się na współpracę ze mną. Uciekają ode mnie reżyserzy. Jetem coraz gorszą... Katarzyną. I nie ma żadnego Petrucchia. (patetycznie) O, Petrucchio, może byś się zjawił wreszcie! (śmiech). To żarty - cierpię nie tylko dlatego, że jestem nieposkromiona. Dla aktorki w... pewnym wieku coraz trudniej jest o wielkie zadania. W ogóle dramaturdzy - przeważnie mężczyźni - piszą dobre role przede wszystkim dla mężczyzn. Na palcach można policzyć autorki, które piszą dla kobiet - vide Zapolska. Jeśli mam przyjąć mało fascynującą rolę, byle grać - chyba lepiej, żebym reżyserowała.

J.O.: Inna rzecz, że po wielu swoich własnych inscenizacjach Ania jest coraz trudniejszym partnerem, obdarzonym świadomością reżyserską. Grozi to konfliktem już nie charakterologicznym, a merytorycznym.

A.P.: Mam swoje zdanie na temat sztuki. Kiedy analizuję rolę, wcale nie staram się myśleć o całościowej wizji spektaklu. Widocznie jest to instynktowne, podświadome. Zaczynam się reżyserowi wtrącać - a kto to lubi?!

- Czyżby konflikty pojawiły się dopiero razem z Pani doświadczeniem reżyserskim?

A.P.: Wcześniej spierałam się z reżyserami, kiedy próbowali narzucić mi swoją wizję roli, żądali obcych dla mnie środków wyrazu, innego modelu aktorstwa. Miałam takie konflikty z Jerzym Jarockim - moja emocjonalna gra nie pasowała do jego chłodnego, zrodzonego z intelektualnych spekulacji teatru.

- Jak układała się Pani współpraca z Jerzym Grzegorzewskim? Czy udało się pomieścić Pani osobowość w rolach zredukowanych do kilku kwestii, traktowanych jako sygnał, znak rozpoznawczy, cytat?

A.P.: Teatr Grzegorzewskiego, wbrew pozorom, jest emocjonalny.

J.O.: Oczywiście. Jurek szuka zawsze najlepszych aktorów, ponieważ forma w jego teatrze polega na oddawaniu nastroju. Nie znam lepszej inscenizacji Czechowa niż "Dziesięć portretów z czajką w tle" Grzegorzewskiego - wyciągnięta została esencja tej genialnej dramaturgii. Gdyby nie miał aktorek tej klasy, co Polony, Budzisz-Krzyżanowska, Karkoszka, Dymna, nigdy by tego nie zrobił. Z ich talentu, ich emocji, "duszy" wydobył to, co u Czechowa najważniejsze - niemożność porozumienia między ludźmi. Zredukowany tekst nasycony został gęstą, rozedrganą osobowością.

A.P.: Emocjonalne było każde przejście, spojrzenie, każdy gest znaczył. Myślę, że podobny typ teatru prezentuje Krystian Lupa. Z emocjonalnej wibracji aktora "zbiera" wszystkie nastroje potrzebne do budowania obrazu.

- Czy sprawdza się "metoda spięć", jeśli to Pani występuje jako reżyser?

A.P.: Bywam apodyktyczna, ale lubię aktorskie sprzeciwy i kontrpropozycje. Nawet, jeśli w pierwszym momencie odrzucam czyjś pomysł, później myślę nad nim i próbuję go zrozumieć. Z tego może zrodzić się nowe rozwiązanie. Wszystko jest dobre - nawet konflikt między reżyserem a aktorem - jeśli towarzyszy mu umiar. Może być twórczy - jeśli nie prowadzi do wzajemnego znienawidzenia, szarpaniny.

- Niektórzy żartują sobie, że efektem Pani zmagań reżyserskich są... kopie Anny Polony na scenie. Pani osobowość jest dominująca...

A.P.: Był taki moment, kiedy pracowałam w słabszym teatrze, z mniej zindywidualizowaną grupą aktorską. W moim zawodzie wszystko polega na znalezieniu języka porozumienia. Jeśli takiego kodu nie uda się stworzyć, nie ma wspólnych poszukiwań. Reżyser albo przykazuje, albo pokazuje. Myślę jednak, że podczas pracy w dobrych teatrach w Krakowie, Katowicach, Gdańsku, takie sytuacje już mi się nie zdarzają.

- Czy Dorota Kolak, która zagra w Sopocie krnąbrną Katarzynę, była Pani studentką?

A.P.: Była i grała Katarzynę w szkole. Po zrobieniu dyplomu spotkała się z innymi reżyserami, stworzyła wiele świetnych ról - właśnie ten okres ją ukształtował. Jeśli w jej stylu aktorskim zostało coś z czasów studenckich, to... w końcu nie jestem taką złą aktorką, proszę pani. Ja też uczyłam się podglądając innych.

- Zadałam to pytanie dlatego, że dostrzegłam w tym aktorstwie pewne rysy podobieństwa.

A.P.: Być może. Dorota grając rolę Katarzyny, trochę mnie naśladuje. Mnie z życia. Podpatruje moje zachowanie.

- Przyznaje się Pani, że jest sekutnicą?!

A.P.: Niestety, znowu robię przedstawienie o sobie. Bardzo to lubię. Ale nie jestem sekutnicą, tylko złośnicą. Trzymajmy się tłumaczenia Słomczyńskiego. Jestem mu wierna, bo przekład ten powstał na moje zamówienie, kiedy przygotowywałam przedstawienie w szkole.

- Porozmawiajmy o Szekspirze komediowym. Spektakle Konrada Swinarskiego, w których brała Pani udział; odkrywały w tych tekstach ich ciemną stronę, jad sączący się spod komediowej powłoki. Swinarski pokazał świat okrucieństwa, perwersji, zła.

A.P.: Swinarski najpierw zrobił "Sen nocy letniej", a potem "Wszystko dobre, co się dobrze kończy". Te dwie realizacje na pewno wycisnęły ogromne piętno na moim rozumieniu komedii Szekspira. Uważam jednak, że "Poskromienie złośnicy" jest mniej gorzkie. To naprawdę wesoła komedia.

- W tej wesołej farsie niepokoi jednak brutalność protagonistów...

A.P.: Oczywiście, jest tam kilka momentów zupełnie nie do śmiechu. Nie zdradzajmy jednak wszystkiego.

J.O.: Swinarski pokazał nam, że w komediach Szekspira - podobnie jak w życiu - pewne sytuacje psychologiczne odsłaniają tragiczną podszewkę tego pozornie wesołego światka. Choć "Poskromienia złośnicy" nie można sytuować na jednym poziomie ze "Snem nocy letniej" i "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" - to i tutaj da się odnaleźć ślady tamtych interpretacji.

A.P.: Zwłaszcza w koncepcji głównych bohaterów. Dzisiaj nikt już nie powie, że mężczyzna powinien tak właśnie postępować z kobietą. Relacje między Kasią a Petrucchiem przenoszą się na całe grupy ludzkie - to już nie jest walka płci, ale kwestia metody.

- G.B. Shaw uważał "Poskromienie złośnicy" za próbę "realistycznego ukazania usiłowań cynicznego łowcy posagów, pragnącego złamać ducha niewinnej kobiety poniżeniem i głodzeniem jej"...

- J.O.: Niegłupi był ten Shaw! U Szekspira ludzie funkcjonują w społeczeństwie podzielonym na klasy. Petrucchio szuka pieniędzy i każda metoda jest dla niego dobra. A że na dodatek dziewczyna jest atrakcyjna, nie tylko zamożna - to jego szczęście.

- Kto zagra Petrucchia w Państwa przedstawieniu?

A.P.: Jacek Mikołajczak. W spektaklu wystąpi wielu wspaniałych aktorów tego teatru.

J.O.: Ja znałem ten zespół wcześniej. Starałem się przyjeżdżać do Gdańska na każdą premierę Krzysztofa Babickiego. I namawiałem Anię do kontaktu z tym teatrem, z aktorami, którzy mogą zagrać Szekspira.

A.P.: Którzy grają Szekspira. I nie tylko. Podczas mojego pobytu w Trójmieście obejrzałam kilka spektakli i z radością stwierdziłam, że teatr Wybrzeże utrzymuje pozycję jednej z najciekawszych scen polskich.Jest tutaj wiele ciekawie skonstruowanych i dobrze zagranych wypowiedzi artystycznych.

- Jakie plany mają Państwo po premierze?

J.O.: Za tydzień w Katowicach jest premiera "Sexualnego zła" - Wieczór songów Weilla - w mojej reżyserii, nowa, rozbudowana wersja przedstawienia krakowskiego.

A.P.: Chcemy również rozruszać katowicki ośrodek TV, żeby zaprezentować dobrze rokujących aktorów Teatru Śląskiego.

Planujemy realizację "Marii Stuart" Schillera w reżyserii dyrektora teatru i mojego kolegi z roku Bogdana Toszy. Teresa Budzisz-Krzyżanowska zagra królową Elżbietę, ja zmierzę się z rolą Marii.

didaskalia: Joanna Chojka

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji