Artykuły

Zjazd

"Narty Ojca Świętego" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Janusz Majcherek w Teatrze.

Sezon w Narodowym zaczął się od, rzec by można, porażki w wielkim stylu. Ryszard II w ujęciu inscenizacyjnym Andrzeja Seweryna okazał się majestatyczną klapą, o czym obszerniej pisałem na innych łamach (zob. Newsweek 2004 nr 44). Druga premiera w moim przekonaniu także zakończyła się klęską, choć zupełnie innego rodzaju: Seweryn bądź co bądź spadł z bardzo wysokiego konia (a raczej, zważywszy zamysł scenograficzny, z bardzo wysokich schodów); Cieplak dosiadł konika na biegunach, z którego upadek nie jest już tak malowniczy. O czym zresztą myślę bez złośliwej satysfakcji i ze smutkiem, jako że dokonania artystyczne Cieplaka nie są mi obojętne i śledzę je z uwagą i wielką sympatią od samego początku, czyli od brawurowego Żołnierza królowej Madagaskaru wystawionego w Toruniu. Widzę w Cieplaku jednego z najwybitniejszych (i bardzo osobnych) reżyserów jego pokolenia, czego dowody niejednokrotnie składał, by wspomnieć sławną Historyję o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim, ale także znakomite Wyprawy krzyżowe, Taką balladę, Kubusia P czy Testament psa. Nie twierdzę, że za każdym razem trafiał w dziesiątkę, miewał przedstawienia słabsze, czy w każdym razie dość dziwne: Hotel pod Aniołem, Egzemplarz.

Ale tak jak w Narodowym nie spudłował jeszcze nigdy.

Przyczynę niepowodzenia widać gołym okiem: tekst, którego sprawcą jest, jak wiadomo, Jerzy Pilch. Pilcha, owszem, lubię jako prozaika i osobiście wolałbym, żeby Pilch w swojej domenie pozostał. Ale prozaików nachodzi niekiedy potrzeba zmierzenia się ze sceną: Narty Ojca Świętego nie tyle powstały z myślą o teatrze, ile rozwinęły się dla teatru z małego pączuszka, który pierwotnie stanowił niewielki fragment powieści pt. Miasto utrapienia. Jakie diabły podkusiły Pilcha, żeby pocieszny epizodzik wydąć do liczącego sto sześćdziesiąt stron druku autonomicznego utworu - nie mam pojęcia. Dość że utwór taki powstał, nosi wspomniany już tytuł Narty Ojca Świętego i przejawia - ten utwór -zewnętrzne znamiona utworu scenicznego, to znaczy rozpisany jest na dialogi, podzielony na sceny oraz zawiera didaskalia. Oczywiście, każdy, kto w naszym kraju dysponuje maturą wie, iż znamiona te nie rozstrzygają o faktycznej sceniczności utworu.

W fakcie, że Pilchowi przez chwilę zwidziała się sława dramatopisarza

nie widzę problemu, każdy ma chwile słabości. Ale że tym samym (albo jakimś innym) diabłom uległ Cieplak - nie pojmuję. A uległ, nie ma żadnej wątpliwości - chodził z Pilchowym tekstem jakby w jakim rozmarzeniu, rozkochaniu, nie widząc, że tam materiału wystarczy na piętnaście minut przedstawienia, a reszta jest nieokiełznanym gadulstwem.

No, dobrze, Pilcha poniosło, Cieplaka opętało. Kto mi jednak wytłumaczy, jaka zaćma spadła na dyrekcję artystyczną oraz służby literackie, tak przecież w Narodowym liczne i kompetentne? Może to ta sama zaćma, dzięki której we wdzięcznej pamięci zachowujemy monstrum pt. Drugi maja?. Nikt nie był w stanie wybić Cieplakowi z głowy niedorzecznego pomysłu? Aktorzy przez ileś tygodni prób mamlali tę krówkę-ciągutkę i nic? Nikt nie tupnął nogą? Ano nie. Nawet przeciwnie: robili tajemnicze miny, jakby Cieplak był Osterwą, Pilch Limanowskim, a oni wszyscy razem czwartą Redutą (a wszystkie wątpliwości rozstrzygnął zapewne duszpasterz środowisk twórczych zaproszony na próbę generalną - zob. Foyer w tym numerze Teatru).

Powiedzmy w końcu na czym ten wydmuchany do rozmiarów trzyaktowej sztuki felieton polega: oto w mieścinie na Śląsku Cieszyńskim (jest to jak wiadomo Pilchowe Yokna-patawpha) czterech osobników w rozmaitym wieku gawędzi sobie wieczór w wieczór o tym i owym, przy butelczynie; nie są to, broń, żadne moczymordy, lecz zacni obywatele; wtem któregoś wieczora wpada nieodłączny od tej kompanii - także gdy idzie o partycypowanie w opróżnianiu butelki - miejscowy ksiądz i wygłasza frazę brzmiąca znajomo: mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość... etc. Oho, niebezpiecznie tak wysoko latać, panie Pilch (że frazą odpowiem na frazę): zwłaszcza, że tym nowym rewizorem, którego tajne przybycie zapowiada ksiądz ma być sam Ojciec Święty, Jan Paweł II, który jakoby w młodości jeździł w mieścinie na nartach i w niej też, z powodów nostalgiczno-sentymentalnych, chciałby dożyć swoich dni.

Koncept, przyznacie Państwo, przedni: i szyk, i wdzięk, i takt niezwykły. Zwłaszcza, że potem jeszcze perlą się prześcipne żarciki, od których można baki zrywać: a to o tym, jak mieścina zarobi na pobycie papieża, produkując polędwicę papieską, parówki papieskie oraz papieskie piwo; a to o tym, gdzie w mieścinie można by urządzić konklawe, gdy papież umrze - i tak dalej, i tym podobne. Pilch jest wyśmienitym, niekiedy morderczym felietonistą, dlatego co czwarty dowcip bywa zabawny i w kreśleniu karykaturki Polaków celny; nie jest natomiast Pilch dramaturgiem, więc z zarysowanej na początku sytuacji nie wyprowadza niczego, co by tworzyło choćby namiastkę akcji czy działania. Wszystkie postaci mówią tym samym, zupełnie niezindywidualizowanym, ale za to charakterystycznie Pilchowym stylem, który między innymi polega na obracaniu tego samego zdania po kilka razy w rozmaitym szyku. Oczywiście, grają te papierowe figury wybitni aktorzy, więc chcąc nie chcąc watują je swoimi osobowościami. Janusz Gajos, przedstawiając wiecznie podpitego księdza, który uwielbia szybka jazdę dobrymi samochodami, sam przez się nie może nie być zajmujący, więc jest zajmujący, ale te zmagania z gadatliwością autora trudno nazwać dobrą rolę. Jeszcze gorzej z Jerzym Radziwiłowiczem: z początku coś tam na stronie buczy i dudni, ale w scenie z Beatą Fudalej, gdy przedstawienie z satyrycznej groteski zmienia się bez wyraźnego powodu w Bergmanowską scenę z życia małżeńskiego, Radziwiłowicz daje nam piękne wyobrażenie jak by zagrał, gdyby przyszło mu parodiować aktorstwo u Lupy. Pomyśleć, że dopiero co widywaliśmy Radziwiłowicza na tej samej małej scenie Narodowego w spektaklach tej miary, co Morze i zwierciadło czy Nie-boska komedia.

Najbardziej mi szkoda Jarosława Gajewskiego, który - zgoła inaczej niż znany kacyk komunistyczny - bardzo dobrze zaczyna, lecz nic nie kończy, a to z tej prostej przyczyny, że autor w trakcie pisania porzucił postać, czy to znudzony, czy przez roztargnienie. Także Grzegorz Małecki, wprost pyszny w Błądzeniu Jareckiego, nic nie dostał do grania i doprawdy żal duszę ściska, gdy ten szczery talent przebywa na scenie niewykorzystany. Jeszcze Władysław Kowalski: gra nauczyciela, który od myśli o wizycie papieża zwariował, w związku z tym ma w finale długi monolog, w którym papież występuje jako arcymistrz futbolu, gromiący przeciwników w jakimś hipermundialu. Byłem pełen podziwu dla Kowalskiego, że znalazł w sobie dość dobrej woli, żeby opanować pamięciowo jeden z najbardziej niedorzecznych tekstów, jakie w życiu słyszałem w teatrze.

Po premierze wyrażono opinię, że Narty Ojca Świętego to współczesne Wesele; owszem, są w tekście Pilcha aluzje do Wyspiańskiego, ale tyle w tym Wesela, co Rewizora: intertekstualne błyskotki, bez żadnego przełożenia na teatr. Sam reżyser - nieco rozegzaltowany - mówił zaś, że jest to przedstawienie o oczekiwaniu na cud. Miał na myśli chyba coś bardzo poważnego. Moje oczekiwania są skromniejsze: chciałbym, żeby zdarzył się cud i żeby w Teatrze Narodowym powstało wreszcie dobre przedstawienie. Jest taka szansa, koledzy?

Teatr Narodowy w Warszawie (Scena przy Wierzbowej): Narty Ojca Świętego Jerzego Pilcha, Reżyseria: Piotr Cieplak, scenografia: Andrzej Witkowski, muzyka: Kormorany. Premiera 6 XI 2004.

Na zdjęciu: scena z "Nart Ojca Świętego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji