Artykuły

Średniej klasy teatr klasy średniej

Z faktami nie należy dyskutować. Z faktami należy się godzić. Pogodziliśmy się już z tym, że będzie w Polsce klasa średnia, nawet chcielibyśmy, by wyrosła jak największa i jak najszybciej. Powinniśmy więc również, w ramach logiki dziejów, pogodzić się z tym, że powstanie teatr dla klasy średniej, różne wodewile i bulwarowe antrepryzy sprzedające wzniosłe banialuki, daj Boże na przyzwoitym poziomie. W tym nowym teatralnym świecie królową przedmieścia będzie z pewnością musical, mający zresztą ładną polską nazwę "śpiewogra". Ponieważ jednak śpiewogra brzmi jak wyjęta z teatralnego muzeum, a musical dźwięczy jak srebrny pył Broadwayu, będzie więc musical.

I jest musical. "Metro" było pierwszą jaskółką nowego. Niestety, przy okazji rozpętało nieszczęsną awanturę o Teatr Dramatyczny i mocno na tym straciło. Mimo to "Metro" wygrało. O jego niegdysiejszym producencie słuch wszelki na szczęście zaginął, a spektakl nadal grany jest z wielkim powodzeniem przy kompletach na widowni. W Radomiu sukces "Metra" powtórzył dyrektor tamtejszego teatru, Wojciech Kępczyński. Wystawił rzecz sprawdzoną na West Endzie i Broadwayu, napisaną przez największych musicalowych wyjadaczy - Rice'a i Webera "Józefa i cudowny płaszcz snów w technikolorze". Początki sztuki sięgają roku 1967, ostateczna wersja powstała w roku 1991. Kępczyński zdobył na ten kosztowny spektakl ogromne środki. Wykorzystał swoje doświadczenie menadżerskie, choreograficzne i reżyserskie, w drodze konkursu zebrał grupę wykonawców z całej Polski i odniósł tak zwany sukces. W Radomiu przedstawienie "idzie" przy nadkompletach i podobnie było na gościnnych występach w Warszawie. W Dramatycznym o mało nie oberwały się balkony, kiedy stłoczona na nich publiczność zerwała się z miejsc i jęła falować rytmicznie domagając się wielokrotnych bisów. A mimo to wolę myśleć o Wojciechu Kępczyńskim jako autorze stworzonego z niczego radomskiego Festiwalu Gombrowiczowskiego, niż jako reżyserze "Józefa", choć na pewno to "Józef właśnie podbił serca publiczności bardziej, niż największe spektakle festiwalowe. Podobno "Józef i Józef (Jan Bzdawka) mają nawet fanki, które do tej pory nie opuściły żadnego przedstawienia. Jedna z nich siedziała w Warszawie na balustradzie loży prosceniowej i śpiewała wszystkie piosenki razem z aktorami. I pięknie, tyle tylko, że teatr nie jest miejscem dla fanów i fan-clubów.

Józef z libretta Rice'a jest przede wszystkim człowiekiem sukcesu. ("Naasz bohater odniósł sukces, a to w życiu ważna rzecz") Sukces rozumiany jest, rzecz jasna, w kategoriach właściwych dla klasy średniej. Józef się dorobił albo, jak kto woli, wyżarł. W scenie finałowej wyjeżdża nawet na scenę w złotym rydwanie zaprzężonym bodajże w gepardy. To, że Józef jest wybrańcem Boga nie ma specjalnego znaczenia. Historia biblijna została przykrojona tak, by straciła wszelką tajemniczość i nieracjonalność, bo tego przecież klasa średnia nie lubi. Józef odniósł sukces w stylu amerykańskim. Był taki sam jak wszyscy, tyle że "nie bał się marzyć i wierzył w swe sny". Z naiwnością i kiczem w musicalu trzeba się jednak pogodzić, bo są to wyróżniki gatunku i nie ma sensu z nimi walczyć. Łatwo można zrozumieć, dlaczego teatr pełen był zachwyconych dzieci, które kochają laserowe efekty (zresztą dość skromne) i rozgwieżdżone horyzonty. Nic jednak nie tłumaczy zachwytu dorosłych, poważnych panów z poważnymi brzuszkami opiętymi dwurzędowymi marynarkami. Chyba, że pogodzimy się naszym zdziecinnieniem. W żadnym jednak wypadku teatr nie powinien podążać zdziecinnieniem widzów. Powinno być odwrotnie, publiczność powinna wydorośleć, podążając za teatrem.

Kicz w "Józefie" wynika z tego, że wszystko pokazano w nim serio, bez najmniejszego dystansu, który mógłby sugerować teatralną zabawę z tekstem. Zasadą nadrzędną jest ilustracyjność. Tylko rola Faraona (Dariusz Kordek), zbudowana zgodnie z regułami pastiszu - faraon porusza się i śpiewa jak Elvis Presley - daje chwilę wytchnienia od ciężkiego patosu i ckliwości. A poza tym aktorzy nie zawsze śpiewają czysto, czyli inaczej mówiąc, czasami fałszują. Orkiestra, mimo że gra na żywo brzmi płasko jak dźwięki wydobywane z tak zwanego parapetu, czyli syntezatora niezbyt wysokiej klasy. W scenografii i kostiumach panuje całkowite pomieszanie z poplątaniem. Faraon na przykład wychodzi na scenę z piramidy, tak jakby to był jego pałac, a nie przyszły grobowiec, bracia Józefa modlą się pod murem świątyni okryci tak zwanymi "arafatkami", a główna solistka nosi do fioletoworóżowej sukienki czarne buty. Jeśli już wszystko, co dzieje się na scenie ma być ilustracją, niech chociaż będzie wierną ilustracją. I jeszcze słowo c przekładzie Klaudyny Rozhin. Obfituje or w rymy częstochowskie i taka jego uroda. Ale dlaczego na przykład nie zmienione imienia Potifar na Putyfar, to już doprawdy nie wiadomo.

Jak już wspomniałem, przedstawienie podobało się publiczności bardzo i trzeba w tym, jak się teraz mówi, znaleźć wartość. Można wierzyć na przykład, że skoro ktoś przyszedł do teatru na musical i się zachwycił, to przyjdzie jeszcze kiedyś na coś innego i też się zachwyci, ale to mało możliwe. Mimo to jednak tylko edukacyjny aspekt może usprawiedliwić "Józefa". W chórze Egipcjanek w czarnych perukach i złotych, długich do ziemi sukniach śpiewały i tańczyły same dziewczynki. Jedna z nich była naprawdę bardzo mała i nosiła okulary, co nadawało jej egipskości swojskości i filuterności. To ona tańczyła i śpiewała z największym zaangażowaniem, chłonąc feeryczność teatralnego świata. Dla niej jednej warto było zrobić ten spektakl. Myślę, że będzie już na zawsze duszą na teatr nawróconą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji