Artykuły

Tylko tyle

PRZED KILKU LATY powstał jeden z najpiękniejszych wierszy Tadeusza Różewicza zadedykowany pamięci zmarłego wówczas Konstantego Puzyny: Czas na mnie/czas nagli/co ze sobą zabrać / na tamten brzeg / nie / więc to już / wszystko / mamo / tak synku / to już wszystko/a więc to tylko tyle/ tylko tyle /więc to jest całe życie/tak całe życie. Ta wspaniała elegia robi nieodmiennie wielkie wrażenie lapidarnością, koncentracją, skupieniem, a może przede wszystkim niezwykłą intymnością dochodzenia do prawd ostatecznych. Gdyby jej jednak tę intymność odebrać, gdyby na przykład próbować ją inscenizować, a choćby tylko deklamować ze sceny prysłaby pewnie cała siła: to, co wyszeptane do ucha działa jak wstrząs, głoszone ex cathedra łatwo osuwa się w banał.

Czyż nie to właśnie jest głównym kłopotem "Wdów", i powodem konsternacji warszawskiej widowni premierowej? (Śladów tej konsternacji nie sposób co prawda odnaleźć w gazetowych recenzjach, ale to już niech koledzy po piórze tłumaczą się z nie całkiem, śmiem podejrzewać, szczerych komplementów, przed trybunałami własnych sumień.).

"Wdowy" dzieli od "Portretu" pięć lat, aliści w obu tych sztukach jest pewien wspólny ton odróżniający je od całej wcześniejszej dramaturgii Sławomira Mrożka: jest w nich rodzaj trudno uchwytnego, wewnętrznego napięcia. Przedziwnie nieforemne są te nowe dramaty, kanciaste i kostropate, jakby pękały od nadmiaru włożonych w nie ambicji. Pisarz zaopatruje je na przykład w wytyczne dotyczące czasu ("Portret") i przestrzeni ("Wdowy"), tak szczegółowe, że aż niezrozumiałe i tylko gmatwające obraz. Obciąża dramaty patetyczną symboliką (parafraza "Dziadów" w pierwszej sztuce, przywołanie imion największych kochanków literatury światowej, Tristana i Romea, w drugiej), nie zwracając jednocześnie uwagi na sypiącą się niemal bez przerwy konstrukcję dramaturgiczną. Ponieważ nie ma sensu obwiniać Mrożka o brak umiejętności warsztatowych, przyjąć należy raczej, iż chce on powiedzieć coś bardzo osobistego, intymnego, bolesnego i dla tego celu poświęca profesjonalną poprawność. W "Portrecie" pasował się w ten sposób z własną młodością. A we "Wdowach"?

We "Wdowach" najpierw dwie paniusie w welonach długo i komicznie paplają o swoich małżonkach, których przed chwilą symetrycznie, po Mrożkowemu straciły. Ich zwycięską rywalką jest trzecia wdowa: śmierć, ale obie najniesłuszniej w świecie, nie chcą jej istnienia przyjąć do wiadomości. Potem mamy na scenie chama i mędrki jak z podręcznika mrożkologii Jana Błońskiego. Obydwaj postawieni wobec damy w woalce flirtują, prowokują ją, błaznują - każdy na swój sposób - i w końcu mają to, na co zasłużyli. Na koniec kelner rezoner, porte parole autora bądź reżysera, rozpaczliwie stara się jeszcze zachować dystans, panowanie nad sytuacją, usiłuje wreszcie uciec - ucieczka jednak nie ma żadnego sensu. Tamta zawsze będzie szybsza.

"...pod koniec 1989 roku znalazłem się w Meksyku. Razem z moją żoną, Susaną Osorio osiedliśmy w górskim Rancho zwanym La Epifania. Pierwsza dla mnie zmiana kraju po moich 21 latach spędzonych w Paryżu i pięciu poprzednich spędzonych w Italii, pierwsza w moim życiu zmiana kontynentu. Po roku odbudowy i budowy Rancho przebyłem ciężką i niebezpieczną operację, coś z dziedziny kardiologii i rekonwalescencja zabrała mi następny rok. Po rekonwalescencji, między styczniem a kwietniem 1992 napisałem Wdowy..."

Wszystko jasne, nawet aż za bardzo; cóż za nieoczekiwana gratka dla biografistów! dramatopisarz spotkał śmierć - i pisze o tym sztukę, komedię, ale przecież nie bez pewnego patosu. "Wdowy" roją się od autocytatów - bardziej konstrukcyjnych niż fabularnych, ale jednak czytelnych. Ba, znaleźć tam można nawet polemikę z krytykami, którzy znęcali się kiedyś nad nagminnie stosowaną we wszelkich konstrukcjach dramatycznych pisarza, symetrią. Cały świat sztuk Mrożka ze swymi charakterystycznymi mechanizmami jest tu przywoływany, by w obliczu trzeciej wdowy ukazać swoją pustkę, śmieszność, niewystarczalność. Bolesne to, z pewnością. Ale i cokolwiek, bądźmy szczerzy, rozczulająco. Uruchomiony dramatopisarski warsztat, stronice komediowego dialogu (Bogiem a prawdą, cokolwiek ciągniętego - to raczej rozbudowane skecze), przerwane pięcioletnie milczenie, głos z dalekiego Meksyku. I tylko tyle?

W warszawskiej inscenizacji Erwin Axer jest - zgodnie ze swoim reżyserskim światopoglądem super lojalnym interpretatorem autora, lojalnym nie tylko wobec litery tekstu, ale i wobec owego, niewątpliwie szczerego napięcia wpisanego pomiędzy komediowe dialogi. Od początku skeczowa retoryka przedstawienia podszywana jest czymś niepokojącym. Zaprojektowana przez Ewę Starowieyską kratka w głębi może być naturalnie staroświecką ozdobą kawiarni, kojarzy się jednak też wyraźnie z kryptą. Muzyka Andrzeja Kurylewicza to, zwłaszcza z początku, krótkie introdukcje, groteskowo, ale i nie pozbawione czegoś niozgrabnie posępnego. Aktorzy tonują dowcip, zwłaszcza gra Zofii Kucówny i Marty Lipińskiej imponuje powściągliwą dyskrecją pozwalającą przy tym wygrać całą komediowość sytuacji. W finale Axer dokłada rozbudowana pantomimę funebralną: niemych grabarzy o białych twarzach; ton robi się już całkiem posępny.

Trudno odmówić konsekwencji inscenizacji warszawskiej, aliści może właśnie przez to obnaża ona mimo chodem całą wątłość Mrożkowej konstrukcji. Jak na dłoni widać owo wtłaczanie tezy serio w skecz. Gubią się, mimo wysiłków Krzysztofa Kowalewskiego i Henryka Bisty, cham i mędrek sprowadzeni już wyłącznie do symetryczno-retorycznych etiudek; rzecz tym boleśniejsza, że w Axerowskiej konstrukcji tu lokowany był środek ciężkości spektaklu. Gubi się, rozmywa w licznych dziurach, sztucznie podtrzymywane napięcie. Inscenizator klajstruje te dziury po mistrzowsku, niemniej trudno nie zauważyć, że sam klajster w pewnym momencie zaczyna już nie wystarczać.

Przedstawienie krakowskie jest zupełnie inne w tonacji. Jasne. I jawnie błahe. Wdowy (Aldona Grochal i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) ubrane w kolorowe szmatki i nie pasujący do nich żałobny welon, prowadzą swój dialog z wyraźnym pragnieniem wygrania zeń całej komediowości, aż do szarży. Rozhuśtana, rozbawiona widownia raptownie zamilknie, gdy pod welonem trzeciej wdowy ujrzy trupią czaszkę będzie to jednak jedyne zgaszenie wesołości w trakcie spektaklu. Potem komediowo-farsowy nastrój zostanie utrzymany aż do końca. Zmieni się też układ napięć. W narastającej konstrukcji Axera atmosfera tężała ze sceny na scenę, tu spektakl rozkręcony z początku pojedzie już niejako rozpędem - do zupełnie innego niż w Warszawie finału. Funebralna pompa we Współczesnym była przecież całkiem serio. Tu rzecz skończy się czysto umownym slow foxem, do którego śmierć zaprosi chama (Krzysztof Globisz - echo Pijaka ze "Ślubu"), dandysowatego mędrka (Jan Frycz) i w końcu kelnera; nikomu na widowni nie przyjdzie do głowy widzieć w tym cokolwiek więcej, niż zwieńczenie żartu.

Znamienna rzecz: autokomentarz Mrożka o powstaniu "Wdów", który cytowałem, pochodzi z programu Starego Teatru. Axer wiedział o takiej, a nie innej genezie sztuki i towarzyszących jej napięciom; usiłował wiedzę tę zamknąć w spektaklu. Reżyserzy krakowscy: Anna Polony z Józefem Opalskim wiedzę tę wyłożyli expressis verbis w programie i skwapliwie o niej zapomnieli w robocie, sprowadzając rzecz do scenicznego żartu. Kto tu uczynił lepszą przysługę autorowi? Pytanie!

Reżyserska koncepcja obydwu inscenizacji najmocniej odbiła się na roli kelnera, kluczowej roli sztuki. W Krakowie Edward Linde-Lubaszenko sprowadził ją do farsy czystej. W Warszawie Axer dodał kelnerowi małą pantomimę na początek sugerującą, że jest on tu aranżerem, mistrzem ceremonii. Wiesławowi Michnikowskiemu przyszło dźwignąć - nie pierwszy raz we Współczesnym - podstawowy ciężar przedstawienia. I wspaniały aktor jak zwykle bezbłędnie wywiązał się z zadania. Zagrał kilka ról naraz: owego aranżera scenicznego zdarzenia, reprezentanta autora przemawiającego z proscenium do publiczności, nieśmiertelnego kelnera ze skeczów, a także bywalca ZOO zafascynowanego witalną beztroską małp. "Małpia" etiuda była arcydziełkiem pantomimy, ostatnia stop-klatka przedstawiająca kelnera w bezskutecznej ucieczce przed trzecią wdową robiła spore wrażenie. A i tak każdemu z widzów schodzących do szatni nieuchronnie nasuwało się pytanie, czy warto było angażować aparat teatru i plejadę talentów do wyrażenia niepodważalnej skądinąd prawdy, która tylko w najintymniejszym gorącym, ludzkim kontakcie ma szansę nie stać się banałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji