Artykuły

"Jutro to dziś, tylko że jutro..."

Tak o to, za jednym pociągnięciem Mrożkowego pióra, definitywnie rozeszły się drogi Norwida i autora "Indyka". Norwida jednak zostawmy tym razem w spokoju - nie o niego tutaj chodzi. Chodzi natomiast o Mrożka i jeszcze o kogoś - nazwijmy go Trzecim - oraz o rozejście się innych dróg. Kto zacz ten Trzeci i co to za nowa para rozchodzących się linii - wyjaśnię na końcu.

Oto po pięciu latach dramatopisarskiego milczenia Sławomir Mrożek w końcu się odezwał. Z dalekiego Meksyku przywiózł do Europy "Wdowy" - farsę na pięciu aktorów ze Śmiercią w tle. Zdążył już zresztą sprawdzić ją w "praniu", jako reżyser. Raz we Włoszech, na festiwalu dramaturgów w Borgo San Felice; drugi raz letnią porą w Krakowie, na deskach Teatru im. J. Słowackiego (o ile się nie mylę...). Teraz przyszedł czas na sprawdzian generalny. Podwójny zresztą. Premierę w Teatrze Starym o włos wyprzedziła realizacja Erwina Axera w warszawskim Teatrze Współczesnym. U nas, na scenie Kameralnej, niejako na dwie ręce wystawił "Wdowy" reżyserski tandem: Anna Polony pospołu z Józefem Opalskim.

Nie od dziś wiadomo, iż z najświetniejszymi pisarskimi osiągnięciami Mrożka mamy do czynienia wtedy, gdy operuje w nich swą szczególną umiejętnością - uogólnianiem konkretu. Czy będzie to szczegół psychologiczny, czy też społeczny - wszystko jedno - nigdy nie zostaje on podany bez konsekwencji. Wytrącony ze sfer ciekawostek socjologicznych, zawsze w końcu okazuje swą powszechną naturę - dotyka każdego. Ileż razy tak bywało? Po iluż premierach wychodziło się ze wspomnieniem tego dotknięcia? Ano po wielu - że wspomnę chociażby "Tango", "Emigrantów", czy niezapomniany "Portret" Jarockiego. Wiem, co mówię, bo też i Mrożek powiada coś analogicznego: "Społeczność wydaje artystę i artysta zwraca się do tejże społeczności". Czyż nie najprościej zadość uczynić tejże wychodząc od jej powszechnie rozpoznawalnego konkretu właśnie? Pewnie tak. Nie zawsze jednak punkt wyjścia i punkt dojścia bywały u Mrożka tak oczywiste. Konkret czasami nie był znowu aż tak konkretny, a droga uogólniania nie zawsze tak nieodparta. Wystarczy wspomnieć "Garbusa", czy też "Rzeźnię" i porównać je chociażby z "Emigrantami", a na pewno się zrozumiemy. Nie warto zatem dalej nad tym się rozwodzić, warto zaś dokończyć cytat. Mrożek powiada dalej, że "taki (artysta), co wędruje i gdzieś tam sam nad sobą grymasi... Jeżeli jest sam, mówi raczej do siebie i nie powinien mieć pretensji, że sztuka, być może, to nie to, to wcale nie to". Gorzka to refleksja.

Tak się dziwnie jakoś przy tym składa, iż konkret, będący antenatem "Wdów", jest tak na dobrą sprawę w ogóle nieprzekazywalny. Będąc w Meksyku, Sławomir Mrożek otarł się o śmierć, odczuł jej bliską i ciągłą obecność. Jak o tym mówić doświadczonemu? Pewnie niewiele zrozumie, a i nie wiadomo, czy chce. Jak mówić doświadczonemu? Ma przecież swoje własne wspomnienia. Można zrobić tylko jedno. Można spróbować artystycznie oswoić tę jedyną pewną cząstkę ludzkiej egzystencji; można zastąpić mówienie o jednostkowym przypadku mówieniem o powszechnej naturze jego występowania. Innymi słowy - opisywanie niepowtarzalnego zastąpić trzeba kreacją totalności, trzeba znaleźć dla niej formę. I Mrożek, na pierwszy rzut oka, to właśnie uczynił. Rzecz jasna: na swoją modłę, na śmiesznie, na farsowo.

Cóż miało z tego powstać na scenie? Ano coś bliskiego meksykańskiemu kręgowi kulturowemu, dziwny amalgamat śmiechu i smutku. Gdy my śmierć zwykliśmy przyjmować czernią i łzami, oni witają ją bielą i radością. Tutaj żałoba, tam karnawał, karnawał, w którym śmiech przestaje być taki pusty, a umieranie takie samotne. Powiedzmy bez owijania w bawełnę, iż krakowskiemu tandemowi nie udało się to. Pozostała zaledwie farsa, tylko forma, częsty śmiech widowni, który nie zamierał na ustach. A mimo wszystko powinien. Z drugiej jednak strony - daj Boże więcej takich fars, tak zrobionych i tak zagranych! Aldona Grochal, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Jan Frycz, Edward Linde-Lubaszenko - niewiele da się im zarzucić. Tylko piątemu aktorowi, Krzysztofowi Globiszowi, nie da się zaś zarzucić niczego. Po raz trzeci z rzędu (po "Śnie nocy letniej" i "Fantazym") bez najmniejszego mrugnięcia i z niebywałą konsekwencją balansuje on na linie formalnego prestidigitatorstwa, malnego w najlepszym tego słowa znaczeniu. Mając obok dwa niebezpieczeństwa - zawsze nieznośną i niczym nie tłumaczącą się nadekspresję z jednej strony, z drugiej zaś mało wyrazistą poetykę półgestów i półgębków - Globisz niezmiennie, bez uszczerbku dla roli, doprowadza zabawę do końca i stawia mocną kropkę nad i. Lubimy takie aktorstwo. Tym bardziej, że we "Wdowach" taki sposób poprowadzenia roli ma swój głębszy sens. Otóż farsa Mrożka, nie wiem, czy słusznie, rości sobie pretensje do bycia czymś na podobieństwo moralitetu, a raczej przypowieści o każdym, czyli o wszystkich. Jeżeli chcieć zbliżyć się do takiej formy, to tylko poprzez podobną Globiszowi kreację wszystkich postaci, poprzez możliwie daleko posunięte ich zsyntetyzowane. Co by nie powiedzieć o jego Panu 1-szym o tym birbancie i hulace, to z pewnością postać ta pretenduje do bycia wzorcem, definicją jej podobnych. Ale gdyby tak właśnie poprowadzić pozostałe role, to czy w istocie z "Wdów" Mrożka na scenie powstałoby to, co miało powstać?

Gdy ważyłem w sobie ów znak zapytania, poniosło mnie raptem do początków pisania Mrożka, a ściślej do początków jego pracy, jako recenzenta teatralnego w "Echu Krakowa". Był rok 1955. Następny okazał się, co oczywiste przecież!, 1956. Sprawdziłem. Wszystko się zgadza. I jeżeli komuś mało powyższych dywagacji o Śmierci i o Teatrze, aby wpaść na osobę naszego Trzeciego, niech zastanowi się przez moment nad poniższym, zaiste dziwnym w aspekcie "Wdów" zbiegiem okoliczności. Oto w 1956 roku Mrożek drukuje recenzję z pierwszej premiery awangardowego teatrzyku Cricot 2, z "Mątwy" Witkacego, ze spektaklu Tadeusza Kantora. Obaj zaczynali. Obaj poszli swoimi drogami. Kantor z anektowania Śmierci stworzył swe największe dzieło. Mrożkowi przyszło zdać relację ze spotkania z Nią. Uczepię się tych dziwnych analogii i odpowiem na pytanie. Broń Boże, nie po to, by porównywać i stawiać cenzurki, nie! Chodzi tylko o "Wdowy" i o nic poza tym. Zatem, cóż by było, gdyby?

Otóż, niestety, nic by nie było. Nie powstałoby to, co miało powstać. Dlaczego? Dlatego, że chęć oddania tej szczególnej prawdy o permanentnej obecności śmierci wokół nas i w nas, wymaga szczególnej i niepowtarzalnej formy przekazu. Formy zdatnej właściwie tylko do tego. Kantor ją znalazł. Odpowiednią tylko dla niego i dla jego prywatnego doświadczenia. Szukanie jutrzejszego dnia dzisiaj było w konsekwencji ciągłym uobecnianiem przez niego ostatecznych tematów, ciągłym dotykaniem końca, bezustannym wciąganiem tematu śmierci w estetyczne gry. A Mrożek? Przyjął jedną z gotowych form, jedną z wielu klisz, jak komedia, jak tragedia, które przyłożone do tematu porządkują go zaledwie według temperamentu autora. Raz na zawsze. I tylko raz. Mrożek wybrał farsę, czemu chyba nikt się nie dziwi. Co mogło wyjść z takiej zbitki? Odrobina inteligentnego, ironicznego śmiechu na tzw. "poważny temat", czyli dokładnie to, z czym mieliśmy do czynienia.

Czemuż więc biadolę? Czemu, miast chwalić, Wciąż kręcę nosem i gryzę się w język, by nie wykrztusić okropnego: "spektakl poprawny"? Widać jakoś nie do końca skłonny jestem przystać na konieczność tego, co się stało: trudno jest mi pozbyć się obrazu owego zadusznego meksykańskiego karnawału. No cóż, nie każdy musi szukać dnia jutrzejszego koniecznie już dzisiaj. Niech szuka go jutro. To nawet i rozsądniej. Szkoda tylko, że tym razem Otrzymaliśmy w zamian dzieło z wewnętrzną skazą, utwór nie mogący udźwignąć tego, co zapowiedział.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji