Artykuły

Mizoginia namaszczona

LEW TOŁSTOJ nie był jeszcze zdziwaczałym tetrykiem, kiedy popełnił "Sonatę Kreutzerowską". Do rozstania się z padołem łez naznaczonym pierworodnym grzechem Ewy zostało mu 20 lat i dużo musiał mieć w sobie soków witalnych, skoro tak histerycznie potraktował temat kobiet w noweli, którą można uznać za swoisty manifest mizoginistyczny Krzysztof Teodor Toeplitz przed ponad ćwierćwiekiem udowadniał, że 90 procent filmów naznaczonych jest mniej czy więcej skrywaną mizoginią, ale co się dziwić, skoro czerpały wzory z literatury od wieków przesyconej antypatią do kobiet, literatury, która dożeglowała wreszcie do szczytowej emanacji tego trendu, do dziełka twórcy - co za ironia losu - "Anny Kareniny".

Można oczywiście "Sonacie..." dopisywać ideologię. Pamiętając fragment, w którym Tołstoj przyrównuje kobiety do Żydów władzą swoich pieniędzy odpłacających się za ucisk, można powiedzieć, że rzecz ma szerszy wymiar, że dotyczy wszystkich szowinizmów (cóż za aktualność jawiłaby się w tym tekście, skoro tylu nacjonalistów podnosi ostatnio łby u nas, w Europie, na świecie!). Można - jak deklaruje to Mikołaj Grabowski - widzieć bohatera "Sonaty..." w roli ofiary cywilizacji, wytwór nie tyle natury, co kultury. Można... Problem jednak w tym, że trudno o takie dywagacje zetknąwszy się twarzą w twarz z konkretną osobą, z aktorem przedstawiającym jednostkowy przypadek chorobowy. Teatr realnością się żywi, trudno w nim o abstrakcje. Koń jaki jest, każdy widzi.

CO może zatem zrobić reżyser z tekstem, który niejeden zdrowy człowiek w trakcie lektury rzuciłby o ścianę? Zgadzam się z recenzentem piszącym po warszawskim pokazie krakowskiego "Obywatela Pekosia", że każdy z reżyserowanych ostatnio przez Mikołaja Grabowskiego spektakli potwierdza jego prawdziwą twórczą klasę. "Sonata..." jest także jej, klasy dowodem. Wielu odbiorców postrzega spektakl jako monodram i twierdzi, że tylko nim powinna teatralna "Sonata..." być. Nie można się z tym zgodzić. Grabowski od początku musiał dostrzegać niebezpieczeństwo takiego scenicznego potraktowania noweli Tołstoja. Musiał wiedzieć, że widz nie wytrzyma paranoicznych tyrad Pozdnyszewa w momencie, gdy pozbawione one zostaną dystansu, kiedy podane zostaną, że tak powiem saute.

Mikołaj Grabowski zastosował zabieg już wielokrotnie przez niewvkorzystywany. Tak jak powiedzmy w " Scenariuszach" Schaeffera, czy w " Opisie obyczajów" księdza Kitowicza, dał sobie rolę narratora (tu Podróżnego), swego rodzaju advocatusa diaboli, który napędza wydarzenia, podkręca interlokutora, wydobywa zeń boleśnie szczere wyznania, ale jednocześnie ustawia opowieść w cudzysłowie. Monolog nieszczęśnika staje się dzięki temu mniej dosłowny. Nie dosyć tego. Ujawniają się oto w nim elementy wręcz komiczne, a całość nabiera charakteru gorzkiej ironii.

Temu samemu celowi służy wprowadzenie w pole gry (i to zza odsłaniającej się kurtyny) manekinów przedstawiających osoby dramatu jako - przecież - bezwolne kukły. To nic, że jeden z nich, Żona zagrana przez Urszulę Marciniak, ożywa nagle. Następuje czarowanie teatrem, metaforyzacja. Dołożyła do niej ręki dwójka scenografów, Barbara Wołosiuk i Krzysztof Tyszkiewicz. Ich skrótowe, wręcz symboliczne dekoracje, kolejowy przedział w okamgnieniu przeistaczają w teatr w teatrze.

WRESZCIE, jak mówią Anglicy, last but not least, kreacja Jana Frycza. To dzięki niemu można uwierzyć, że "Sonata..." jest pysznym materiałem na monodram. Tyle że i on musiał - skoro tak jej nie skroił - rozumieć, że potrzebuje partnera kontrapunktującego chore wyznania Pozdnyszewa. Dzięki obecności Grabowskiego, Podróżnego ale i reżysera, w tym reżysera powodującego nie tylko aktorem, bo i granym przez niego bohaterem, Frycz może uruchomić dużo więcej środków aktorskich. Robi to wyśmienicie. Jest demoniczny, ale i tragikomiczny. Jest zaślepionym maniakiem, ale i jego Pozdnyszew nie jest pozbawiony cech ludzkich. Z tej kreatury można się śmiać, można jej także szczerze współczuć. Scena, w której obaj aktorzy niemal wyśpiewują tekst w takt i do muzyki tytułowej sonaty Beethovena jest perełkowa, można ją pokazywać adeptom teatru, żeby wiedzieli, na czym polega gra i reżyseria. Podobnie - pantomimę Frycza przy innym fragmencie muzyki, podobnie - jego sposób mówienia zdejmujący dęte słowa z koturnów, przybliżające je do mowy potocznej.

Wychodząc ze spektaklu o tyle historycznego, że po raz pierwszy powstałego w koprodukcji teatrów oddalonych od siebie coś o 300 kilometrów, człowiek zadaje sobie pytanie: po co?, po co pochylać się nad tekstem namaszczającym mizoginię? Nie można jednak tego wieczoru w Teatrze Osterwy uznać za kompletnie stracony. Zasługa w tym duetu Jan Frycz - Mikołaj Grabowski. A jeśli jakiś pan odnalazł cząstkę siebie w Pozdnyszewie i w skrytości się zgadza z jego poglądami, niech przynajmniej nie chwyta za sztylet damasceński i nie rzuca się z nim na małżonkę. I niech nie idzie w ślady starego Lwa Tołstoja i nowel (sztuk) o tym nie pisze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji