Artykuły

Konrad nie chce zejść ze sceny

KONRAD nie chce zejść ze sceny od ponad 150 lat, zarówno ten Mickiewiczowski, jak i następni, którzy ciągle na nowo przychodzą. Ci, o których książkę pod takim właśnie tytułem napisał Jerzy Zawieyski, i ci, którzy wpisali się w historię teatru.

Trudno właściwie dociec, na czym polega fenomen Mickiewiczowskiego dramatu, że pojawia się on na scenie w różnych momentach historii. Gdyby spojrzeć z dystansu na najważniejsze, najbardziej znaczące wystawienia "Dziadów", jawią się one jako dowód dialogu z rzeczywistością. Wystarczy przy­wołać tu "Dziady" odwilżowe czy marcowe. Nie ma pre­miery tego dramatu, która nie wywołałaby rezonansu, zwłasz­cza jeśli kilka teatrów wystawia go jednocześnie. Z takim właśnie przy­padkiem mamy do czynienia w tym sezonie. Jesień 1987 r. w teatrach przebiegała pod znakiem "Dziadów". Wszystko zaczęło się w Narodowym w Warszawie, gdzie Krystyna Skuszanka tym razem samodzielnie wy­stawiła ten romantyczny dramat (wcześniejsze realizacje: Nowa Huta i Teatr Polski w Warszawie wespół z Jerzym Krassowskim). Trzy tygodnie później odbyła się premiera "Dziadów" w reżyserii Grzegorza Mrówczyńskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Mało tego, już w grud­niu autorską wersję narodowej dra­my przedstawił szef Teatru Studio - Jerzy Grzegorzewski. Ale to nie wszystko. Jak wieść gminna niesie, jeszcze w tym sezonie czekają nas dwie premiery "Dziadów": w Kra­kowie i Katowicach, zaś dyr. Mrów­czyński wyraził chęć zorganizowania festiwalu Mickiewiczowskiego albo inaczej "Dziadowskiego".

Romantyczne okno na świat...

Tak o Poznaniu za czasów powsta­nia listopadowego pisał prof. Kępiń­ski. Tu działali Cieszkowski, Hoene-Wroński, tu wreszcie przebywali przejazdem Słowacki i na dłużej Mickiewicz. Jednak to za mało, by twórczość wieszczów stanowiła o re­pertuarze teatrów. W czasie zaborów utwory Mickiewicza znalazły się na czarnej liście. Począwszy od 1901 r., tzn. od słynnej inscenizacji Stanisława Wyspiańskiego, "Dziady" grane były w Poznaniu rok rocznie (w sezonie 1906/1907 w roli Sobolewskiego występował Juliusz Osterwa). W Polsce odrodzonej w 1927 r. Stanisława Wysocka jako pierwsza naruszyła tę kanoniczną już wersję Wyspiańskiego, dając premierę ro­mantycznego arcydramatu Mickie­wicza we własnym układzie. Podo­bnie postąpił w 1934 r. Teofil Trzciński. Po wojnie głośnym echem odbiły się premiery warszawskie, gdańska, krakowska, tylko Poznań był niewzruszony. Dopiero Grzegorz Mrówczyński zrobił wyłom, wprowadził na scenę budynku, na którego frontonie widnieje znaczący napis "Naród Sobie", po 53 latach Mickiewiczowskie "Dziady". Wyrosły pokolenia Wielkopolan, którym nie dane było ujrzeć arcy­dzieła polskiego romantyzmu na scenie.

"...I była wolność na świecie"

W przypadku "Dziadów" wiele "pracy wieków narosło" Grzegorz Mrówczyński skorzystał z szansy, jaką daje teatr i odczytał je, mimo wyraźnie widocznych inspiracji kon­trowersyjną książką prof. Zdzisława Kępińskiego "Mickiewicz hermetycz­ny", prosto i zwyczajnie. Na scenie w dniu premiery ujrzeliśmy dzieło spójne i logiczne, w którym nie do­minuje ani martyrologia, ani wątek narodowy, ani żaden inny. Wszyst­kie są jednakowo ważne, podporząd­kowane jedynie nadrzędnej idei, która zwie się totalną wolnością. In­terpretując dramat Mickiewicza synchronicznie, Mrówczyński konstruuje spektakl mistyczny i historiozoficzny, a zarazem uni­wersalny. Reżyser pozostając w zgo­dzie z ideałami, z których wyrósł ten dramat, nadaje mu współczesny stygmat, konsekwentnie realizowany środkami teatralnymi.

Poznańskie "Dziady" inscenizator ujął w trzy części. Pierwszą tworzą "Dziady" wileńsko-kowieńskie i "Prolog" cz. III, dwie następne - "Dziady" drezdeńskie. Całość łą­czy postać poety rodem z pomnika stojącego przed aulą poznańskiego uniwersytetu, z tym, że miast książ­ki dzierży on w ręku masoński szty­let. Wprowadzenie na scenę poety sugeruje historyczność przedstawie­nia, natomiast jego sceniczny wyraz nadaje mu piętno łącznika dawnych czasów z nowymi. Nie bez znaczenia jest również i to, że gra go sam re­żyser. Posiłkując się fragmentami "Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego" oraz odautorskim komenta­rzem do "Dziadów", wprowadza nas, uczestników narodowego misterium, w kolejne kręgi triady świeckiej mszy romantycznej wywiedzionej z religii chrześcijańskiej, wierzeń lu­dowych j idei wolnomularskich (masońskich).

Ku przemianie

Na pamiątkę zmarłych jedni czczą Dziady, inni Dzień Zaduszny. Oba święta różni tylko obrzędowość, ce­remoniał, ponieważ idea jest ta sama. W noc Dziadów do kaplicy niedaleko cmentarza wchodzi gromada pod wodzą Guślarza. (chwilami porywający, chwilami przerysowany Józef Jachowicz). Miejscem, sakral­ną przestrzenią, pogańskiego obrzę­du w poznańskich "Dziadach" jest proscenium odcięte od sceny żelazną kurtyną. Ta wiejska gromada jak leitmotiv do końca będzie się po­jawiać na scenie. Tymczasem zgodnie z tradycją przywołuje ona duchy zmarłych, które pojawiają się na trzech rożnych balkonach. Dziewica, szalenie zmysłowa Olga Dorosz, rozerotyzowana, przytula się do rzeźbionego filara. Cielesność Olgi Dorosz razi jednak swą dosadnością i dosłownością, zważywszy inną po­etykę gry pozostałych duchów: Aniołka (Włodzimierz Mielcarek) i Dziedzica (Piotr Wypart).

W tę niesamowitą noc, ku końcowi obrzędu w kaplicy zjawia się duch, który nie poddaje się zaklęciom Guślarza, podąża jedynie za Pasterką. Zamieszanie, jakie wywołuje, hałasy, sprowadzają Księdza, dawnego na­uczyciela (ciekawe połączenie II i IV cz. dramatu). Niepokornym widmem okazuje się Gustaw, romantyczny poeta i kochanek, notabene szalejący po stracie ukochanej. Ten skrajny indywidualista, egzaltowany cynik (tak prowadzi rolę Mariusz Sabiniewicz) miota się między błazeństwem a realnością. Próbuje znaleźć zrozu­mienie w pogańskim święcie Dziadów, innym razem szuka go u Księ­dza. Gustawa Sabiniewicza najtraf­niej określa tytuł książki M. Piwińskiej "Legenda romantyczna i szydercy". Będąc romantycznym kocha­nkiem, szydzi on sam z siebie. Wsłu­chany w głos Pasterki, modlącej się słowami dedykacji do III cz. "Dziadów", Gustaw poddaje się jakby przemianie, odchodzi od egotyzmu i indywidualizmu, zaczyna czuć więź narodową, narodową sprawę. Zmie­niony, targany sprzecznościami wali pięściami w drzwi żelaznej kurtyny, a ona podnosi się. Sakralny wymiar "Dziadów", indywidualnego żywota, zapatrzenia się w siebie, rozszerza się. Dramat osobowy nabiera cech ogólnoludzkich, społecznych, naro­dowych. Konrad wchodzi w prze­strzeń cmentarza otoczonego kolejną żelazną kurtyną.

"Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza!"

Sama więzienna rozgrywa się w przestrzeni cmentarza. W tej sa­mej scenerii rozegrane zostaną "Bal u Senatora" i "Salon, warszawski". Nie zawsze wyjdzie to na dobre przedstawieniu. "Dziady" drezdeńskie mają interesujący, jak opisuje prof. Kępiński, symetryczny układ scen. "Prolog" pokazuje zetknięcie realnej jednostki ze światem du­chów, zaś scena zamykająca - real­nych ludzi w konfrontacji z duchem bohatera. Ku środkowi - występują dwa obszerne obrazy życia realnego: scena więzienna (dno tyranii) oraz "Salon warszawski" i "Bal u Sena­tora" (symbol hierarchicznego ustro­ju). Między tak zarysowaną kon­strukcją tkwią sceny widzeń: "Wielka Improwizacja", "Widzenie Ewy" oraz "Widzenie Ks. Piotra". Rozkładając w ten sposób wszystkie akcenty, re­żyser uzyskuje równowartość wąt­ków.

Będąc w grobie niewoli, w celi klasztoru oo. Bazylianów, w osamotnieniu, Konrad zaczyna wielkie sprawdzanie Boga. Od pierwszego słowa, od pierwszego gestu Sabiniewicz wprowadza nastrój metafizycz­ny, który wprawia w zadumę, a za­razem konsternację widzów. Jako Mistrz, Mag wznosi się ku górze ("Wyciągam ręce..."), nie zapomina jednak o ziemskiej tyranii, o tym, iż ojczyzna żyje właściwie pod zie­mią. Założenie to jest konsekwencją wynikającą z I części widowiska, w której łączy się niesamowitość z realnością, romantyzm z szyder­stwem. Sabiniewicz nie "przeżywa", lecz jest wybrańcem, który w oparciu o własne uniwersum żąda od Boga władzy, władzy nieograniczo­nej:

Tę władzę, którą mam nad

przyrodzeniem.

Chcę wywrzeć na ludzkie dusze,

Jak ptaki i jak gwiazdy rządzą

mym skinieniem,

Tak bliźnich rozrządzać muszę,

(...)

Daj mi rząd dusz!

(...)

Ja chcę duszami władać, jak Ty

nimi władasz

Konrad bluźni, drwi i ironizuje. Nie lęka się niczego, nie ma dlań świętszej sprawy nad wolność, którą może osiągnąć dzięki władzy, nawet tyrańskiej. Walka Konrada, z Bogiem nie jest żadnym prometeiz­mem, tylko gigantomachią. Wielu było Konradów. W Poznaniu jest ich dwóch: Mariusz Sabiniewicz i Piotr Zawadzki. Obaj realizują ten sam zamysł reżyserski, a jednak się róż­nią. Pierwszy podąża tropem reży­sera i konstruuje postać wielowy­miarową, naturalną w każdym dzia­łaniu scenicznym, polifoniczną. To­też pierwsze wrażenia i skojarzenia, jakie nasunęły mi się po premierze, poszły w kierunku współczesnych subkultur młodzieżowych. Bynaj­mniej, Sabiniewicz nie jest ucharakteryzowany na punka czy popersa,

ale ten cyniczny uśmiech, skrywana, ignorancja, uderzająca młodość, nie oznacza to wcale, że nie poparta techniką aktorską, atakują wszyst­kie receptory. Wnętrze tego młodego aktora jest jakby zwierciadłem współczesnych buntowników, ponad­to Konrad Sabiniewicza to charyz­matyk. Sabiniewicz nie cierpi tylko za "milijony", ale również walczy żarem i siłą własnego buntu, szaleńczej idei. W pewnym momencie mówi: "Natura jak człowiek ma swe tajemnice" i są to słowa, które można odnieść do obu Konradów. Każdy wypływa z tajemnicy natury od­twórcy. Zawadzki- aktor doświadczony - jest oszczędny, wyciszony, przez co bardziej jednowymiarowy; Powiem więcej, Konrad Zawadzkie­go momentami kłóci się z inter­pretacją reżysera, i przypomina tę klasyczną, traktującą bohatera dra­matu Mickiewicza jako Prometeusza, Najbardziej różnice między obydwo­ma Konradami uwidaczniają się w scenach szaleństwa i egzorcyzmów. O ile nadekspresja Sabiniewicza: nie razi, a raczej przekonuje, o tyle nienaturalność Zawadzkiego razi i pod­mywa wiarygodność. Każdy z nich na swój sposób buduje scenicznego Konrada II połowy lat osiemdziesią­tych. Można się z tym zgadzać lub nie, ale jedno nie podlega dyskusji: wspaniale mówią Mickiewiczowski wiersz. Skoro mowa o niełatwym przecież wierszu romantycznym, go­dzi się wspomnieć, iż młody zespół aktorski Teatru Polskiego wypadł wcale interesująco.

Bardzo ważną rolę w zamyśle in­terpretacyjnym Grzegorza Mrówczyńskiego, stanowi "Widzenie Ewy" - perfekcyjnie, zagrane przez Mał­gorzatę Mielcarek. "Widzenie Ewy" subtelne i prawie nimfomańskie jest jak piękna dolina między wysokimi szczytami "Improwizacji'' i "Widze­nia Ks. Piotra". Małgorzata Mielca­rek sprawiła, że atmosfera wytwo­rzona przez opętańczą walkę Konrada z Bogiem rozpełzła się dyskretnie nie zatracając nic ze swej istotności. To dzięki żarowi jej modlitwy Konrad przemienia się po raz ko­lejny w orędownika narodowej sprawy. Szkoda, że do tej sympa­tycznej sceny - zakradł się kicz, bo jak inaczej nazwać okrycie Konra-Różę białym płaszczem z wymalowaną czerwona różą? Dosłowność razi zwłaszcza w kontekście całego "Widzenia".

Trzecie, kluczowe dla całości wi­dowiska widzenie, to proroctwo Ks. Piotra. Bardzo interesująco w tej bodąj najbardziej mistycznej scenie wypadł Wojciech Siedlecki. Reżyser, wbrew tradycji, w roli Ks. Piotra obsadził też dwóch młodych aktorów: wspomnianego już W. Siedleckiego i Leszka Wojtaszaka. Obser­wując współczesnych księży, czyn­nych charyzmatyków, pociągających za sobą innych, uwikłanych w kon­teksty, polityczne i społeczne, zauważymy, że są to najczęściej młodzi wikariusze. Toteż młodość Piotrów w poznańskich "Dziadach" nie jest bez znaczenia. Kończąc wieszczy monolog, Ks. Piotr sięga ku Najwyższemu i wtedy podnosi się trzecia żelazna kurtyna i odsłania niebo z rzędem białych aniołów śpiewają­cych Haendlowskie "Alleluja". I tak dochodzimy do apoteozy mechaniz­mu rządzącego światem, czyli wszechmocnej wolności. Do tego momentu można by prze­śledzić linię napięć przedstawienia. Trzecia część wyraźnie odbiega od wcześniejszych. Przeszkadzają nie­funkcjonalne nagrobki, sztucznie wypada obóz patriotyczny w "Salo­nie warszawskim", aczkolwiek jest rola, obok której nie można przejść obojętnie. Myślę tu o Andrzeju Wil­ku, którego Senator, będąc prze­wrotnym despotą, w spektaklu Mrówczyńskiego jest zarazem diaboliczny. Ekscytuje i elektryzuje nie tylko sojuszników, ale i wrogów. Sieje strach i przerażenie. Despo­tyczny świat tyranii zbudowany przez Nowosilcowa - Wilka rozpada się w gruzy. Konrad podąża na zesłanie. Wkraczając na coraz to wyż­sze podium, odsłania się kolejna (ciągle taka sama) zasłona, za którą znajduje się znany już w romantyz­mie wizerunek człowieka kosmicz­nego Roberta Fulta. Tvm samym Konrad staje się człowiekiem kosmicznym, człowiekiem wiecznym. Finałowi poznańskich "Dziadów" towarzyszy "Veni Creator" Gustawa Mahlera.

"Dziady" przygotował ten sam ze­spół realizatorów, który wcześniej przedstawił "Nie-boską komedię" Krasińskiego. Poprzednia romantyczna premiera w Teatrze Polskim, jak dowodzi ta najnowsza, była wprawką, poligonem doświadczalnym. Oczywiście, że przy tak du­żym przedsięwzięciu nie sposób ustrzec się błędów. Myślę, że bez uszczerbku dla przemyślanych insce­nizacji i teatralnej realizacji scenicznej Grzegorza Mrówczyńskiego można by zrezygnować z symboliki masońskiej i alchemicznej, która nie wnosi nic osobliwego, a niekiedy za­ciemnia sens pojedynczych scen,

"Dziady" w teatrze są sprawdzia­nem dla jego twórców. Poznańscy przygotowywali się długo, ale trud ten zaowocował w postaci przedsta­wienia, które wpisze się z całą pewnością na listę tych realizacji dramatu romantycznego, o których się nie zapomina.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji