Artykuły

Daj mi trochę swojego czasu

"Werter" w reż. Michała Borczucha na Scenie Kameralnej Starego Teatru. Pisze Marta Bryś w Opcjach.

Określenie "logika snu" to nie oksymoron. Każda, nawet najbardziej absurdalna, sekwencja zdarzeń sennych ma swój "sens" - stanowi ona odbicie skrywanych pragnień, dziwny zlepek przeżytych i zapomnianych sytuacji, lęków, nadziei. Freud nazywał obraz marzenia sennego "rebusem", niemożliwym do zanalizowania wprost. Najpierw należy odczytać znaki wyposażone w konkretną treść. Owa "logika snu" zdominowała najnowszy spektakl Michała Borczucha "Werter", który po zakończeniu rodzi u widza pytanie: czy i co zdarzyło się naprawdę?

Przedstawienie składa się z trzech części. Dwie pierwsze wypełnia opowieść Wertera o namiętności do Lotty, ostatnią - relacja Wilhelma o dalszych losach jego przyjaciela. Już sam podział uświadamia, że spektakl nie jest wiernym przeniesieniem tekstu Goethego na scenę.

Pierwsza część rozgrywa się na proscenium oddzielonym wielkim białym ekranem. Żółty dywan, żółte fotele i kanapa, po prawej stronie fortepian, przy którym akompaniuje milczący Wilhelm. W długim monologu otwierającym przedstawienie Werter cynicznie wypowiada się o ludziach, pracy, bezcelowym życiu i ciągłym dążeniu do nieosiągalnego. To nie tylko ekspozycja postaci, ale również początek pożegnania z życiem. Werter sprawia wrażenie, jakby się usprawiedliwiał, jakby pisał ostatni list. W końcu czerwonym mazakiem rysuje kreskę na szyi. Ta symboliczna śmierć oznacza przede wszystkim wyzwolenie się z literackiego pierwowzoru, a zarazem ironiczny gest wobec publiczności, która przyszła oglądać "cierpienia młodego Wertera". Niespodziewanie pojawia się Lotta (Marta Ojrzyńska): kiczowato ubrana, infantylna, z przesadnym uśmiechem - z pewnością daleko jej do czarującej damy.

Borczuchowi bardziej zależy na podkreśleniu różnic między Werterem i Lotta niż na szczegółowym odtwarzaniu momentu zakochania. Tematem spektaklu czyni de-strukcyjną siłę namiętności - bez względu na to, czy miłość jest prawdziwa, czy wyimaginowana, ponieważ obie mogą powodować identyczne skutki.

Werter, kreując rzeczywistość, w której wydarzy się jego tragedia, wywołuje na scenę kolejne postaci, przypomina sobie określone sytuacje. Sielankowa wieś szybko zostaje ośmieszona - Henryk, wiejski głupek (Bogdan Brzyski) w żółtym dresie, jodłujący Pan M. (Zygmunt Józefczak), neurotyczna Pani M. (Ewa Kolasińska) to niegroźne twory wyobraźni, funkcjonujące na obrzeżach głównego wątku.To obrazy snu Wertera.

Zmianie ulega relacja głównego bohatera z Albertem - narzeczony Lotty nie tylko nie stanowi zagrożenia, ale jest wyraźnie zaintrygowany erotycznym trójkątem. Wspólnie siedzą na wąskiej kanapie, wspólnie oglądają broń Alberta, we dwóch noszą Lottę na ramionach i całują się z nią.

Borczuch konsekwentnie eliminuje jakiekolwiek racjonalne powody szaleństwa Wertera. Tylko raz sielankową atmosferę zakłóca urywany monolog bohatera o samobójstwie. Zarzecki wyrzuca z siebie fragmenty zdań, w kółko powtarza: "Samobójstwo nie jest słabością", ale nikt go nie słucha. Pod koniec pierwszej części następuje zmiana Lotty - strój Ojrzyńskiej przywdziewa Iwona Budner (Lotta II), po czym kładzie się z Albertem do łóżka. Na ekranie wyświetlany jest film z biegającymi dziećmi; wesołymi, beztroskimi. Następuje zerwanie płachty oraz demontaż podestów proscenium. Dopiero teraz reżyser, porzucając groteskę, podejmuje właściwy wątek spektaklu.

Kolejna część przedstawienia odbywa się wśród czarnych ścian Sceny Kameralnej. Widzimy zawieszoną pod sufitem wielką chmurę, z boku - stos sztucznych kwiatów. Nieobecność Wertera tłumaczy Lotta II: wyjechał z Wallheim i ciągle o niej myśli. Ale rzeczywistość, którą powołał, żyje swoim własnym życiem, bez jego aktywnego udziału. Paranoja nie daje się zatrzymać.

Ten fragment przedstawienia wydaje się idealnym przeciwieństwem początku: brak tu Wilhelma, uderza jawna niechęć Lotty II do Wertera, panują cisza, półmrok, niepokój. To inny wariant ich znajomości, ima-ginacja gorączkowego umysłu opanowanego przez szał namiętności. W momencie symbolicznego zbliżenia Lotty II z Werterem pojawia się Lotta III (Magdalena Zawadzka). Bohater nie jest jej obojętny, ale woli zachować dystans, markować niechęć do mężczyzny, obawiając się utraty kontroli. Każda z trzech projekcji Lotty uosabia różne cechy, które napędzają jego szaleństwo: u pierwszej przeważa uległość i dostępność, u drugiej nicość i osiągal-ność, a u trzeciej - zazdrość o miłość.

Niepohamowaną fascynację naturą obrazuje przejmująca scena, w której Henryk nakłada Werterowi kawał mokrej ziemi na głowę, pokrywa nią twarz, brudzi tors. Przez fizyczny kontakt realizuje potrzebę zbliżenia się z naturą miejskiego artysty. To kolejna śmierć w tym spektaklu - śmierć ośmieszonego ideału, nieudolnego marzenia. W końcu gdy Werter znajduje się na scenie sam, strzela przed siebie z pistoletu.

Trzecią część wypełniają wspomnienia o Werterze. Wilhelm opowiada o izolacji przyjaciela, trzy Lotty-niedoszłe adresatki - zbierają z podłogi niewysłane listy, czytając je z zażenowaniem i rozbawieniem.

Nieoczekiwanie na scenie pojawia się Werter ciągnący gałęzie drzewa. Milczy, za niego mówi Wilhelm. Na koniec śpiewa pieśń Schuberta, której przyjaciel uczył go od pierwszej sceny, strofując, gdy fałszował.

Czy umarł? Raczej zrezygnował z ciągłej walki o swoje miejsce, zamilkł wypalony szaleństwem, wybrał ascezę. Umarł? Na pewno dla Wallheim i jego mieszkańców.

Nie warto pytać o realność wydarzeń, gdyż Werter pokazuje przede wszystkim miłosny szał, nad którym nie da się zapanować.

Pierwszy raz Borczuch tak radykalnie zagrał przestrzenią. Odzwierciedla ona stopniowy rozpad Wertera - to, co wewnętrzne, zostało uzewnętrznione.

Krzysztof Zarzecki okazał się idealnym odtwórcą głównej roli - cyniczny, nieobliczalny, gorączkowo urywający zdania. Jego Werter staje się ofiarą wywołanej przez siebie lawiny; ofiarą destrukcyjnej siły, która, nie znalazłszy ujścia na zewnątrz, zwraca się przeciwko sobie. W tej onirycznej wizji odnaleźli się również pozostali - Zawadzki jako opanowany i pewny siebie biznesmen; Gancarczyk jako stateczny, pomnikowy przyjaciel, nerwowo opowiadający o śmierci przyjaciela; Ojrzyńska w roli naiwnej i głupawej dziewczyny tworzy z Zarzeckim trójkąt sprzeczności i zależności. Pozostali rysują swoje postaci za pomocą grubej kreski, by w krótkich scenach zaznaczyć charakter, wprowadzić kontrapunkt wobec swoich sobowtórów.

Spektakl Michała Borczucha fascynuje odszyfrowywaniem znaków. Wojtysko logicznie przeplata kolejne wątki, które następnie reżyser rozmywa, podważa, których nie dopowiada. Metafora snu sprawdza się również w odbiorze. Opowiadany przez kogoś sen może uwodzić dziwnością skojarzeń, jednak niejednokrotnie angażuje tylko śniącego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji