Artykuły

Przywołana z niepamięci

Niełatwo recenzować przedstawienie "Gałązki rozmarynu" w Teatrze Rozmaitości (reż. Ignacy Gogolewski, scen. Jerzy Gorazdowski), w sytuacji gdy prawie "cała Warszawa" spektakl ten już obejrzała. Wszak jego premiera odbyła się przed wakacjami Ale prasą teatr zaprosił dopiero teraz, jesienią. Dlaczego tak późno? Nie wiadomo. Jedno wszakże jest pewne, że zdążyła się już wytworzyć legenda na temat tego przedstawienia, a ta z kolei stworzyła własną, tzn. społeczną recenzje. No i niech piszący spróbuje się z nią nie liczyć...

O "Gałązce rozmarynu" jej autor Zygmunt Nowakowski mówił dowcipnie "botaniczna sztuka". Prześmiewał się także z jej" tytułu twierdząc w jednym z felietonów, iż nigdy w życiu na oczy nie widział tej rzekomo popularnej rośliny. A w czasie premiery najbardziej obawiał się recenzji Boya. Prapremiera odbyła się w listopadzie 1937 r. w Warszawie z wielkim sukcesem. Boy napisał dobrze, inni też. Potem w 1939 r. Nowakowski wyjechał do Paryża, a następnie do Londynu, gdzie pisał książki, sztuki, felietony i gdzie pozostał już do końca życia. A jego "Gałązka" dopiero w latach osiemdziesiątych doczekała się swojego powojennego życia scenicznego. Najpierw w Łodzi, potem w Radomiu, Krakowie, teraz w Warszawie.

W "Gałązce rozmarynu" pokazał autor historię formowania się Legionów Polskich. Zaczęło się od werbunku do "Strzelca" w 1914 r., gdzie zaciągnął się także Nowakowski. Napisana po 20 latach od tamtego wydarzenia sztuka, stanowi swego rodzaju dokument czasu, postaw i myślenia młodzieży, która zapisując się do strzeleckiej gromady rzuciła na stos swoje życie. Zamiast pojedynczego głównego bohatera mamy tu zbiorowość, którą stanowią uczestnicy wydarzeń - najpierw strzelcy, potem legioniści. To z ich perspektywy i w ich losach ogniskuje autor część naszej historii. I pokazuje dramatyczne dążenia Polaków do niepodległości.

Ignacy Gogolewski, przysposabiając tekst do swoich potrzeb, dokonał ostrej selekcji materiału literackiego. Zrozumiałym jest, że zrezygnowano tu z miejsc, które być może zabrzmiałyby dziś nadto melodramatycznie czy też patetycznie. Ale - niestety - reżyser opuścił także sporo wątków ważnych w znaczeniu interpretacji myślowej utworu. Mnie osobiście żal np. wątku w okopach w czasie wigilii Bożego Narodzenia, pięknej wzruszającej sceny u Nowakowskiego, z której w "Rozmaitościach" pozostał niewiele mówiący ślad w postaci "pantomimy". Skutecznie wyciemnionej zresztą.

Reżyser pozostawił głównie tę część sztuki, która jest lżejsza i bardziej humorystyczna, jak np. werbunek do "strzelców" ubieganie się o względy Sławy (Marzennna Manteska z bardzo słowiańskim typem urody), scena czytania pamiętnika, leitmotiv ciotki ze Stanisławowa (w tej zabawnej roli Irena Kownas), czy - znakomita zresztą - scena wizytującego pluton austriackiego feldmarszałka. Witold Sadowy z tego epizodu zrobił aktorski majstersztyk. Zagrał starego, poczciwego, dobrotliwego feldmarszałka, którego szczerze bawi polskie poczucie humoru i ujmuje odwaga w bitwie. Nie lubi tylko, gdy nadmiernie manifestują Polacy swą niezależność myśli i ducha, stąd ten grymas niezadowolenia, gdy któryś z żołnierzy próbuje grać "Etiudę rewolucyjną".

Całość ma charakter składanki tekstu przetykanego muzyką i tańcem. A raczej farsowego wodewilu, (sceny w cukierni Słowikowskiego, pojawianie się ciotki, zwłaszcza te pląsy w finale i części typowo farsowo-wodewilowe). Można by więc powiedzieć, iż w atmosferze ogólnej wesołości, zabawy i tańca upływało życie obozowe legionistów i droga do niepodległości. Czasem jedynie przerywane jakimś strzałem, jakąś bitwą. Tylko dlaczego "Legiony to straceńców los"? I właśnie o to, o zbytnio lekkie i powierzchowne potraktowanie tematu, mam żal do reżysera.

Ale jest coś, co stanowi prawdziwie niepodważalną siłę tego przedstawienia. To pieśni i piosenki legionowe, jakie wprowadził reżyser do spektaklu. Trzeba powiedzieć, iż od strony muzycznej widowisko przygotowane jest nienagannie (muz. i oprac. piosenek - Waldemar Kazanecki, choreogr. Ryszard Krawucki, nagrań dokonała orkiestra PRiTV pod dyr. Jana Pruszaka). Jest tu: "Pierwsza kadrowa", "O mój rozmarynie", "Piechota", "Wojenko, wojenko", i in. Ale przede wszystkim jest "Pierwsza Brygada". I ona, podana pod koniec przedstawienia, stanowi kulminacyjną scenę spektaklu. I tu - zgodnie z tekstem autora - powinno kończyć się przedstawienie.

W sztuce o Komendancie mówi się, czyta się jego odezwę do żołnierzy, czeka się nań, lecz fizycznie nie pojawia się. Ignacy Gogolewski zaś wprowadza na scenę jego postać. Wchodzi on w zupełnej i jakże podniosłej ciszy. Salutuje (w przyciemnionym świetle trochę śmieszą jego przesadne wąsy). I tak wygląda finał. Potem jeszcze "Pierwsza Kadrowa" na ukłony, no i bisy. Publiczność nie chce wyjść z teatru.

Mimo wielu niedostatków, o których już wspomniałam, spektakl ten zyskał ogromną, popularność. I trudno się dziwić, wszak choć częściowo, ale przecież zaspokaja tęsknoty trzymane przez 40 lat na uwięzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji