Artykuły

Ewa Wycichowska: Taniec mnie nie zdradził

- Nareszcie ktoś dostrzegł, że taniec jest tak samo ważną dziedziną sztuki jak muzyka czy teatr, w których to obszarach od dawna przyznawane są tytuły profesorskie. Chciałabym, aby następni profesorowe otrzymywali tytuł "profesor sztuki tańca". Dzięki temu, że mogę już promować nie tylko doktorów, ale opiekować się habilitacjami, istnieje szansa na zmianę - mówi EWA WYCICHOWSKA, dyrektor Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu, od 3 lutego, profesor sztuk muzycznych.

Po raz pierwszy z profesor Ewą Wycichowską [na zdjęciu], dyrektor Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu, o roli sztuki tańca, jego ulotności, o marzeniu podniesienia go do rangi nauki oraz degradacji starzejących się tancerzy - rozmawia Stefan Drajewski.

W swojej książce "Więcej niż taniec" niemal w pierwszym zdaniu mówi Pani: "Zawsze wiedziałam, że będę tańczyć". Czy zawsze wiedziała Pani również, że będzie profesorem?

- Wiedziałam, że będę złączona z tańcem na śmierć i życie. Taniec mnie nigdy nie zdradził. Natomiast poprowadził mnie w rejony, o których nawet nie śmiałam marzyć. Nie brałam tego pod uwagę, kiedy kończyłam Ogólnokształcącą Szkołę Baletową w Poznaniu. Z wyróżnieniem. Chciałam przede wszystkim tańczyć. Marzyłam o Julii i spełniło się moje marzenie w Teatrze Wielkim w Łodzi. Nie śmiałam marzyć, że kiedykolwiek będę taką primabaleriną jak Olga Sawicka w Operze Poznańskiej. To był mój ideał w tańcu klasycznym, a Conrad Drzewiecki w tańcu współczesnym. Nie sądziłam, że będę choreografem. Stało się to w momencie, kiedy rozstałam się z moim mężem. On był choreografem, a ja jego asystentką i twórczą wykonawczynią jego pomysłów. Kiedy go zabrakło, narodziłam się jako choreograf. Pomogły mi w tym studia, które równolegle rozpoczęłam w Akademii Muzycznej w Warszawie.

Nie wiedziałam wtedy, że po kilkunastu latach wrócę na tę uczelnię jako pedagog, a od jakiegoś czasu jako profesor. Wiedza o tańcu, o kompozycji, choreologii pozwoliła mi skorzystać z zaproszenia Wojciecha Michniewskiego i zrobiłam pierwszą samodzielną choreografię. A kiedy dyrektorem Teatru Wielkiego w Łodzi był Sławomir Pietras, co chwilę coś robiłam, bo on mi dawał wolną rękę. I tak powstawały kolejne - jak to nazywa się w nauce - dzieła choreograficzne, które spowodowały, że mogłam pomyśleć o karierze naukowej.

Czy o czymś jeszcze Pani nie marzyła?

- O dyrektorowaniu w Polskim Teatrze Tańca. Powiem więcej, nawet tego nie chciałam. Zgodziłam się, ponieważ Pietras obiecał, że zostanie szefem naczelnym, a ja zajmę się stroną artystyczną. Po jakimś czasie zorientowałam się, że to był tylko wybieg. Nigdy nie byłam przewodniczącą, zastępową... Było mi to obce.

Nie wierzę. Widzę od dawna, że ma Pani talent lidera.

- Tego nauczyłam się. Po roku zajmowania stanowiska dyrektora, zapisałam się na studia menedżerów kultury, które zostały uruchomione w tamtym czasie w Poznaniu. Skończyłam je, aby wiedzieć, jak rozmawiać z księgowymi, marketingowcami, bo jak rozmawiać z artystami, wiedziałam.

Lubiła się Pani uczyć...

- Zawsze. Jako jedyna w klasie wybrałam w szkole średniej dodatkowo matematykę. Chciałam tańczyć i studiować matematykę, ale nic z tego nie wyszło.

Od matematyki blisko do choreografii.

- Oczywiście. Matematyka, podobnie jak choreografia czy kompozycja, opiera się na myśleniu abstrakcyjnym. W choreografii niezwykle ważne jest myślenie geometryczne. Ale moje zainteresowanie naukami ścisłymi nie ograniczało moich zainteresowań literaturą i sztuką. Zawsze ciągnęło mnie do zdobywania i poszerzania wiedzy. Przez jakiś czas byłam nawet wolnym słuchaczem na Papieskim Wydziale Teologicznym, kiedy dziekanem był ksiądz profesor Tomasz Węcławski. Chciałam się dowiedzieć czegoś o postępowaniu z drugim człowiekiem, bo często nie radziłam sobie z mówieniem "nie". Przypuszczam, że to wszystko spowodowało, iż po śmierci profesor Janiny Pudełek i odejściu profesor Ireny Turskiej z kierunku pedagogika tańca na Uniwersytecie Muzycznym, a wcześniej Akademii Muzycznej w Warszawie, zostałam zmuszona poniekąd do rozpoczęcia zdobywania kolejnych szczebelków kariery naukowej.

W odróżnieniu od wybitnych i zasłużonych profesorek jest Pani pierwszym profesorem belwederskim, który łączy w praktyce taniec, choreografię i na dodatek zarządzanie teatrem.

- To prawda, Irena Turska i Janina Pudełek były teoretykami tańca, historykami baletu. Na szczęście w moim otoczeniu jest Jagoda Ignaczak, która jest nieoceniona w gromadzeniu dokumentacji. Dzięki niej mogłam udokumentować na poszczególnych etapach kwalifikacji swoje dokonania. W tańcu trudno udokumentować swój dorobek. Dokumentacją są programy i afisze, recenzje, zapisy wideo... Do tego dochodzą publikacje autorskie.

Jakie towarzyszy Pani uczucie, kiedy opuszcza Pani scenę i wchodzi na katedrę?

- Dość wcześnie zaczęłam łączyć te role i przechodziłam z jednej w drugą bardzo płynnie. A poza tym, nie uznaję żadnej katedry. Najlepiej obrazuje to sytuacja, jaka przytrafiła mi się podczas wykładu u pijarów w Krakowie. Kiedy zobaczyłam katedrę i seminarzystów, którzy usiedli pod ścianą, poprosiłam najpierw, aby przenieśli się do pierwszych rzędów, a katedrę odsunęli i zrobili trochę miejsca. Potem poprosiłam tych pięknych młodych mężczyzn, aby podnieśli habity w górę i pokazali, jak chodzą w przestrzeni świętej, jak trzymają ręce, co robią świadomie, a co nie... Przecież ich sposób poruszania się w kościele może być pełen wyrazu i przemawiać do wiernych, może komunikować ich z nimi albo zdradzić, że duchowny nie jest zaangażowany w to, co robi.

Skoro dotknęła Pani sfery sacrum. Czy taniec jest modlitwą?

- Jest, ale nie w każdej sytuacji. Od prasztuki począwszy, taniec był rytuałem. Narodził się do komunikacji z drugim człowiekiem i z duchowości, która była w człowieku. Dopiero, kiedy "tancerze" przestali pełnić funkcje kapłańskie, taniec nabrał nowych znaczeń, stał się bardziej rozrywką. Obecnie również możemy mówić o różnych funkcjach tańca. Każda z tych funkcji odgrywa swoją rolę. Ale mnie najbardziej zależy na tej funkcji, która związana jest ze sztuką. Cały czas zależy mi na podnoszeniu rangi tej sztuki. I tutaj ta sakralność jest zrozumiała. Natomiast taniec w kościele nie jest zrozumiały. Kilka lat temu byliśmy z chórem Jacka Sykulskiego w Nowym Jorku, gdzie w polskim kościele zaplanowane był śpiewy i tańce adwentowe. Niestety, proboszcz, młody człowiek, nie zgodził się na nasz taniec i przyznam, po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam, co zrobić.

W środę odebrała Pani z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego nominację na profesora sztuk muzycznych. Tym samym znalazła się Pani w gronie wybitnych uczonych.

- Byłam dumna, bo nareszcie ktoś dostrzegł, że taniec jest tak samo ważną dziedziną sztuki jak muzyka czy teatr, w których to obszarach od dawna przyznawane są tytuły profesorskie. Niestety, przede mną kolejne wyzwanie. Chciałabym, aby następni profesorowe otrzymywali tytuł "profesor sztuki tańca". Dzięki temu, że mogę już promować nie tylko doktorów, ale opiekować się habilitacjami, istnieje szansa na zmianę. Cóż, w nauce potrzeba czasu, a taniec jest tu i teraz, jest sztuką ulotną. Ta ulotność jest atrakcją dla twórcy, a zarazem przeszkodą dla naukowca. Bardzo trudno znaleźć narzędzia do opisu czegoś, co jest niewerbalne.

Na wielu uczelniach powstają kierunki i specjalności związane z tańcem.

- Na szczęście. Naukowe odkrywanie tańca dzieje się na naszych oczach. Mam nadzieję, że wkrótce pojawią się ciekawe publikacje, osobowości twórcze... Ktoś powiedział, że żadna wiedza nie jest pewna. Pewny jest proces. Człowiek wykształcony w sztuce tańca to ten, który nauczył się uczyć, ma możliwości adaptacyjne, jest otwarty na zmianę. Chociaż, jak powiedział Kleist w swoich listach: "Ideał jest nieosiągalny". A my tu, na ziemi, możemy marzyć tylko o Absolucie.

Czy Ewa Wycichowska, uzbrojona w tytuł profesora belwederskiego, będzie miała większą siłę działania?

- Nie czekając na nominację, od dawna stosuję siłę perswazji. Ciągle poszerzamy naszą ofertę nauczania. Chciałabym, aby wybitni tancerze, kończąc swoje sceniczne życie, mogli się odnaleźć w innych rolach. W każdej dziedzinie sztuki jest tak, że z wiekiem zdobywa się większy szacunek. Tu jest odwrotnie, następuje degradacja. Pokazał to znakomicie Krzysztof Kieślowski w filmie "Siedem kobiet". On się tym zachwycił, jak piękny ptak w miarę upływu czasu niknie. A ja to znam z innej strony. Wiem, jak moje koleżanki i koledzy, którzy nie znaleźli pomysłu na dalsze życie, są zrujnowani psychicznie i fizycznie. Bardzo często młodo umierają. Taniec to sztuka, która zagarnia całkowicie. To posłanie, sposób na pracę, życie... Sens życia. W nauce widzę szansę na podniesienie rangi tej dziedziny sztuki.

Co daje Pani największą satysfakcję?

- Wczoraj, dziś.... nominacja, którą odebrałam w Belwederze. Tu w teatrze "Drzewo poznania - Owoce Ewy". Podkreśla ono, że warto utrzymywać Polski Teatr Tańca, bo są w nim świetni młodzi artyści, bo jest publiczność, która chce go oglądać. Lider jest ważny, ale jeszcze ważniejsze dla rozwoju tej dziedziny sztuki jest miejsce. I nie jest ważne, czy znajdzie się ono w Starej Gazowni, czy w innym obiekcie. Ważne, aby się znalazło.

CV

Ewa Wycichowska - tancerka, choreograf, dyrektor Polskiego Teatru Tańca, profesor belwederski sztuk muzycznych. Poznanianka, matka tancerki - Pauliny Wycichowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji