Artykuły

Jesteśmy nieszczęśliwi

"Wujaszek Wania" Jarockiego mógł mocniej skomentować nasz nijaki stan duchowy, nasze życie, którym gardzić będą potomni. Przedstawienie nie osiągnęło najwyższej artystycznej próby. Chwilami pozostawia widzów zupełnie obojętnymi.

Jesteśmy rozczarowani. Jesteśmy zniechęceni. Nie mamy już siły na nic. Nie chce nam się chcieć. Obrzydł nam świat i otaczający ludzie, nawet ci bardzo bliscy. Wszystko marne i pospolite. O właśnie, pospolite. Życie nasze nie takie być miało. Czyja to wina, że jest tak, jak jest? Nasza.

OD ŚCIANY DO ŚCIANY

W "Wujaszku Wani" Czechow nie pozostawia cienia nadziei. Żadnych złudzeń. Wydaje nawet wyrok na naszą marność w imieniu przyszłych pokoleń. Te niekoniecznie będą od nas lepsze, ale z całą pewnością będą miały dosyć odwagi, by radykalnie nas ocenić: "będą nami gardzić, za to, żeśmy tak głupio, tak bez smaku przeżyli nasze życie". Ten dramat jest wyjątkowo przykry. Wolny od ostrych rozwiązań, strzelb strzelających w ostatnim akcie. Nic wielkiego się nie zdarzy. Strzelanina, do której dochodzi na tle sporu o przyszły los majątku, jest groteskowa i nieudaczna, jak wszystkie działania bohaterów. Nikt nikogo nie zabija, nikt nie popełnia samobójstwa. Trzeba żyć i to jest bodaj największa kara i nieszczęście. Malując żałosne sceny z życia ziemian, Czechow jak zawsze powstrzymuje się od jakiegokolwiek współczucia czy roztkliwiania nad losem bohaterów. Trzyma dystans, wydając ich na pastwę wzajemnych uwikłań i oceny publiczności.

Znamy już zresztą te Czechowowskie mijanki na wylot. W tym świecie nie może przecież dojść do spełnienia, nie może stać się tak, że ktoś kogoś pokocha i będzie szczęśliwy. Obowiązują raczej wzajemne beznadziejne uzależnienia i kochanie nieszczęśliwe, uczucia zaplatane w koszyczek: a kocha b, b kocha c, c kocha a i w ten sposób nikt nie może zaznać miłości. Jerzy Jarocki sięgnął po Czechowa po raz siódmy, trzeci raz w dość krótkim czasie na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu. W 1993 odbyła się tam premiera "Płatonowa", w 1996 "Płatonowa - aktu pominiętego" i ostatnio "Wujaszka Wani". Te trzy przedstawienia oznaczają schodzenie w coraz ciemniejszą czeluść wesołkowatego piekła Czechowa. "Wujaszek" jest niewątpliwie tekstem najbardziej ponurym.

Jarocki przede wszystkim uwalnia swoje przedstawienie od wszelkiej rodzajowości. Nie ma samowarów, ani nastrojów. Najważniejsze jest to, co między postaciami. Także tekst oczyszczono z rodzajowych elementów i poddano bardzo znacznym skrótom (spektakl włącznie z dwiema przerwami trwa niecałe dwie i pół godziny). Pozostają bohaterowie dramatu w zwykłej, nieomal pozbawionej znaczenia przestrzeni. Klaustrofobiczny ogród i taras przed domem, ograniczony zewsząd czarnymi zastawkami. W głębi przeszklone drzwi prowadzące do wnętrza domu. Tu jest brzydko i nieprzyjemnie. W ostatnim akcie przeniesiemy się, w zgodzie z didaskaliami, do pokoju Wojnickiego - jeszcze mniejszego i ciemniejszego, jeszcze bardziej pozamykanego. Przestrzeń zresztą zbudowana jest na przekór możliwościom, jakie daje scena na Dworcu Świebodzkim, gdzie można właśnie budować wielkie, pełne powietrza światy. Jest ciemno, ciasno i bezczasowo. Co z tego, że w drugim akcie nad kawałkiem sceny zawiśnie biała płachta chroniąca przed słońcem (które zresztą raczej nie ma prawa zaświecić w tym mrocznym świecie). Co z tego, że Helena lata po scenie na trochę zbyt dużej huśtawce, skoro to latanie od ściany do ściany, bez żadnego rozmachu. Przestrzeń jest zamknięta, coraz bardziej zamknięta.

CHOROBA NA ŚMIERĆ

Od początku przedstawienia wszystko jest już przesądzone. Gdy kurtyna rozsuwa się, widzimy od razu niemal wszystkie postacie dramatu siedzące na krzesłach, patrzące intensywnie przed siebie, nieruchome (z tekstu wypada otwierająca dramat czuła scena między Nianią i Astrowem). Na pierwszym planie demoniczna Maria Wojnicka (Iga Mayr), paląc papierosa wertuje sławne, nie przynoszące żadnego pożytku broszury, w które uwikłał całą rodzinę nieutalentowany profesor Sieriebriakow (Edwin Petrykat). Ten siedzi na podwyższeniu imitującym taras, imitując podagrę. Jest Sonia (Jolanta Fraszyńska) i Wojnicki, czyli wujaszek Wania (Krzysztof Dracz). Za oknem, we wnętrzu domu majaczy profil Heleny (Halina Skoczyńska). Nic się nie dzieje i nic się nie zdarza. Od samego początku wszyscy są śmiertelnie zmęczeni, jakby dotknięci katatonią. To wyraźny sygnał od reżysera, jak widzi świat "Wujaszka Wani": dotknęła go najcięższa z chorób duszy - rozpacz. Rozpacz, jak wiemy, jest chorobą na śmierć. Całe przedstawienie jawi się więc jako powolne umieranie. Wiadomo też od początku, że nie istnieje żaden lepszy świat. W dworze wiejskim wszyscy zmarnowali swoje życie, tak samo jak światowo roztrwoniła je Helena i Sieriebriakow. Nikt z zewnątrz zresztą tu nie dociera. Jarocki usunął nawet fragmenty dramatu, w których wieś wzywa doktora Astrowa do chorych. Teraz nadszedł czas wzajemnego obarczania się winą za nieszczęście, brak sukcesów, niekochanie, nijakość i nudę. Nawet praca straciła sens, bo przecież pracowało się dla kariery Sieriebriakowa, a ten okazał się beztalenciem.

W akcie drugim niespodziewanie dochodzi do pewnego ożywienia, głównie za sprawą Astrowa (Wojciech Kościelniak), który wbrew utartym schematom obsadowym w spektaklu Jarockiego nie jest ani piękny, ani specjalnie nadwrażliwy. Wręcz przeciwnie, to amant, który zachował już tylko resztki dawnej świetności, bo utył i wyraźnie przestał o siebie dbać. Zachowuje się obcesowo, czasem wręcz chamsko, obdarzając kobiety wątpliwym prowincjonalnym szarmem. Różni się jednak zasadniczo od mieszkańców dworu: jest zdecydowany i konsekwentny, ma jeszcze siłę chcieć i pożądać i pewnie to jest przyczyną jego powodzenia u kobiet, które właściwie powinny czuć się obrażone tak grubiańskim traktowaniem. Astrow pobudza Helenę i Sonię do romansowych działań, które do śmiertelnego tonu wprowadzają nutę komiczną. Na chwilę dwór ożywa. Scena między Heleną i Astrowem nad mapami powiatu rozegrana jest niemal operetkowo. Zaraz potem jednak dochodzi do awantury o sprzedaż majątku i koszmar wraca na swoje miejsce. Operetkowy ton pojawi się jeszcze na chwilę w scenie wyjazdu i niekończących się pożegnań. Kiedy wreszcie konie ruszą, mieszkańcy dworu kolejno wracają do izby Wojnickiego komunikując na swój sposób nowinę: "Pojechali". W ostatniej rozmowie Soni z Wojnickim tekst nie zostaje doprowadzony do końca. Nie usłyszymy słynnego "Odpoczniemy! Odpoczniemy!". Sonia zakończy przedstawienie absurdalnym wyznaniem "Wierzę, wierzę...".

ZAWIODŁY INTENCJE REŻYSERSKIE

"Wujaszek Wania" mógł jednak o wiele mocniej skomentować nasz nijaki stan duchowy, nasze życie, którym gardzić będą potomni. Przedstawienie nie osiągnęło najwyższej artystycznej próby. Chwilami pozostawia widzów zupełnie obojętnymi. Wiele w nim miejsc pustych emocjonalnie i myślowo. Co więcej, zobaczyć tu można coś, co u Jarockiego było właściwie niemożliwe, a mianowicie aktorów, którzy grając, oszukują, aktorów nieszczerych. Nawet najgorętsze miejsca przedstawienia są zaledwie letnie. Zastanawiałem się długo, dlaczego tak się stało. Przecież "Wujaszek Wania" jest dla Jarockiego - gorzkiego ironisty skłonnego do surowego traktowania i oceniania ludzi - tekstem wymarzonym. Czy zawiodła obsada? Pewnie po części tak. Krzysztof Dracz stworzył Wujaszka Wanię, który nie budzi ani przez chwilę współczucia, nie budzi sympatii, a więc w domniemaniu zasłużył na swój nieciekawy los. Halina Skoczyńska obsadzona w roli nieszczęśliwej młodej żony starego profesora mimo wielu świetnych momentów nie robi nic z tym, że została obsadzona niezgodnie z przewidywaniami Czechowa i że jest znacznie starsza od postaci, którą gra. O Astrowie już pisałem. Ta postać podoba mi się w swoim prowincjonalnym nieociosaniu, ale zdaje się nie pasować do całego układu aktorskiego przedstawienia. Najlepiej wypada Sonia Fraszyńskiej, która gra od początku do końca osobę głęboko nieszczęśliwą. Nie sama obsada jest jednak przyczyną niepowodzenia. Zawiedli wypróbowani współpracownicy reżysera: dekoracje Jerzego Juka-Kowarskiego są brzydkie, brzydko wykonane, a muzyki Stanisława Radwana nie ma. Oprawa dźwiękowa spektaklu to bicie zegara, odgłosy burzy, deszczu i dzwoneczki przy uprzężach. To jednak w żadnym wypadku nie jest muzyka.

Przede wszystkim jednak zawiodły intencje reżyserskie. Jarocki albo nie potrafił, albo nie chciał, sięgnąć po żadne ostre i wyraziste rozwiązania. Dlatego przedstawienie gra się jakby obok, gdzieś bardzo blisko wielkich emocji i myśli, ale jednak obok, nijako. A przecież żyjemy w takim miejscu i momencie, gdzie spektakle o marnowaniu życia, braku szacunku do siebie, ludzi i tego, co się robi, i o braku miłości są tak bardzo potrzebne. Bo lepiej dowiedzieć się już dziś, a nie dopiero za dwieście lat, żeśmy nasze życie przeżyli głupio, zmarnowali.

ANTONI CZECHOW, "WUJASZEK WANIA", reż. JERZY JAROCKI, scenogr. Jerzy Juk-Kowarski, muz. Stanisław Radwan, premiera w Teatrze Polskim we Wrocławiu, 11 marca 2000.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji