Artykuły

Współczesnośc z historycznym rodowodem

Państwowy Teatr Zagłębia w Sosnowcu: PAPKIN Ryszarda Marka Grońskiego. Reżyseria: Jan Klemens, scenografia: Małgorzata Schubert. Prapremiera 15 XII 1984 (fot. Stanisław Gadomski) Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach: DWÓR NAD NARWIĄ Jarosława Marka Rymkiewicza. Reżyseria: Bogdan Tosza, scenografia Barbara Stopka, muzyka: Eugeniusz Knapik. Premiera 23 XI 1984 (fot. Bogna Idziak)

Rzadka to (dla recenzenta okazja obejrzenia dwóch nowych inscenizacji polskich sztuk współczesnych w dwu różnych miastach, w stosunkowo bliskim odstępie czasu. Co prawda, obie sceny prowadzą repertuar zmienny. Katowice miały jakąś szczególnie długą przerwę świąteczną, a interesujący mnie Dwór nad Narwią idzie tam dość sporadycznie - przecież udało się wreszcie zgrać jakoś terminy obu tych spektakli. W mroźny styczniowy wieczór zobaczyłam więc prapremierowego Papkina Ryszarda Marka Grońskiego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu, a następnie Dwór nad Narwią Jarosława Marka Rymkiewicza w śląskim Teatrze im. Stanisława Wyspiańskiego.

Wielce pouczająca to była wyprawa. Już nawet nie tylko dlatego, że mrozy okazały się szczególnie dla Śląska dokuczliwe: mieszkania nie dogrzane, wyłączanie światła nie oszczędziło nawet czterogwiazdkowego hotelu "Silesia", a w poniedziałek 14 stycznia w całym centrum Katowic zamknięto sklepy z powodu awarii co. Trudno się dziwić, że w takich okolicznościach widownie nie były zapełnione, choć dla wygody widzów przedstawienia odbywają się tu o godzinie 18-tej. Ale refleksje natury pozateatralnej zostawmy na boku. Ważniejsze są w tym wypadku inne, bardziej już z tematem związane.

W listopadzie, w czasie wrocławskiego Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych, na okolicznościowej sesji można było wysłuchać dość demagogicznego trzeba przyznać głosu, upominającego się o drukowanie i wystawianie nowych sztuk. Prelegent proponował m.in. natychmiastowe zwolnienie obecnych redaktorów Dialogu i niektórych skądinąd zasłużonych dyrektorów scen warszawskich, zbyt mało, zdaniem prelegenta, interesujących się najnowszą rodzimą dramaturgią.

Występ demagogiczny łatwo można wykpić, a niesłuszne zarzuty odeprzeć, przecież w całej tej nie od dziś toczącej się batalii między dramaturgami a ludźmi ich lansującymi jakieś źródło nieporozumień istnieje. Najmniej winny wydaje się akurat Dialog, który polskie sztuki wytrwale drukuje. Gorzej jest chyba z ich wystawianiem i rzeczywiście najbardziej grzeszy tu stolica. Nowe pozycje wymagają pełnej inwencji reżyserii i aktorów, którzy swoimi umiejętnościami mogliby wesprzeć autorów. Z kolei udane spektakle mają szansę zainteresować publiczność, a powodzenie sztuki może zachęcić innych dyrektorów do jej wystawienia. Tymczasem u nas nowe dramaty mają swoje prapremiery raczej w ośrodkach terenowych, które nie zawsze są w stanie zapewnić im właściwą z punktu widzenia artystycznego realizację. Tym samym lansowanie nowych zjawisk staje się problematyczne. O ile bowiem warszawska prapremiera zawsze pociąga za sobą spektakle terenowe, o tyle po prowincjonalnych inicjacjach rzadko następują powtórki w Warszawie.

Tego typu dawno zaobserwowane prawidłowości potwierdzać mogą doświadczenia najnowsze. Dwór nad Narwią po raz pierwszy zaprezentował - z powodzeniem zresztą - Janusz Bukowski w prowadzonym przez siebie Teatrze Polskim w Szczecinie 19 maja 1979 r. (Dialog opublikował tekst w styczniowym numerze tegoż roku) i po nim - aż do chwili obecnej -i nikt się tą sztuką nie zainteresował. A przecież autor znany jest i ceniony, zaś jego ostatni dramat na pewno zasługuje na uwagę. Z kolei Papkina Grońskiego przeczytaliśmy we wrześniowym numerze Dialogu 1983 r. i jak na razie zwrócił na niego uwagę jedynie Sosnowiec (prapremiera 15 grudnia 1984 r.).

To prawda, że oba teksty nie są łatwe, gładkie i przyjemne. Szydzą z tradycji, które zwykliśmy cenić, kpią z współczesności, a kierunek "Papkinowego" ataku nie każdemu odpowiada. Niemniej trudno uwierzyć, że wszyscy nasi artyści są aż tak jednomyślni; gustują wyłącznie w Mrożku i Różewiczu, a nie interesuje ich Groński czy Kofta. Kolejne prapremiery, np. Łubieńskiego, z reguły odbywają się poza Warszawą. Można się zatem generalnie nie zgadzać z wrocławskim wystąpieniem Piotra Domańskiego, ale przyznać trzeba, że boje dramatyczne o to, by zainteresowała się nimi Warszawa, mają swoje uzasadnienie. I choć metoda tych starań wzbudzać może sprzeciw - problem pozostaje. Rymkiewicz miał swój złoty okres w teatrach warszawskich, zwłaszcza kiedy bawiły go imitacje Calderona, skoro przeszedł jednak do zabawy na rodzimym podwórku, przestała się nim stolica interesować. A przecież i Ułanów można tu było pokazać (prapremiera Jerzego Krasowskiego w krakowskim Teatrze im. Słowackiego miała miejsce w roku 1975), i Dwór nad Narwią na to zasłużył.

Wszystkie bowiem dawne elementy teatru Rymkiewicza, jego fascynacje śmiercią, grą snu i jawy, różne przebieranki i pełne zaskoczeń demaskacje, występują również w jego ostatnich sztukach. Z tym że do igraszek z literaturą i słowem doszły jeszcze obrachunki z historią i wadami narodowymi. Stąd w tej zabawie - jak zawsze pełnej lekkości, wdzięku i poezji - spotęgowała się jeszcze gorycz, nieobca filozofii Rymkiewicza. Chwilami żart brzmi tu jak szyderstwo. W Dworze nad Narwią autor zapełniając polski dworek zamieszkującymi go upiorami i pozwalając im na kontakty z ludźmi żywymi w rozmaity sposób te więzy gmatwa. Maluje przez to niesamowitą przypowieść, w której dzielni polegli wodzowie nadal toczą spory z wielkimi nieżyjącymi poetami oraz działaczami i ideologami różnych czasów, wciągając w te dyskusje nowych partnerów współcześnie żyjących i uwikłanych w aktualne problemy. Zależności te - świata duchów i normalnych zjadaczy chleba - przebiegają pod czujnym okiem naukowców, co stwarza nowe możliwości wzajemnych układów i odniesień. Tak więc upiory przeszłości wysysają krew i obezwładniają obecnych mieszkańców polskiego dworku, którzy skłóceni między sobą, z hasłami o konieczności pracy na ustach, pełni mrzonek o udoskonaleniu organizacji życia - giną w tym wszystkim jakoś marnie, głupio... i dziwnie swojsko.

Ciekawe, że ta "komedia-serio" poety Rymkiewicza, pisana przed siedmiu laty, ma wiele punktów stycznych z parę lat późniejszym Papkinem Grońskiego-satyryka. Groński również zabawił się tym razem w literackie igraszki, snując tropem Boya dalszy ciąg losu bohaterów Fredrowskiej Zemsty. Z tym, że choć autor zaznacza na wstępie: "akcja komedii rozgrywa się w Romantyzmie. Po jakimś powstaniu, przed jakimś nowym zrywem. Czas historyczny traktowany jest umownie. W każdym razie o a imała zemsty upłynęło już wiele lat" - zbyt dużo tu aluzji do współczesności, by mieć wątpliwość co do intencji piszącego.

Znajdujemy się co prawda w zamku znanym nam dobrze z Zemsty (zamieszkanym dziś przez Klarę, Wacława, ich dorastającą córkę Alinę oraz Papkina nadal w roli rezydenta), ale nagłe przybycie Nieznajomego, emisariusza narodowej sprawy, wywołuje zgoła współczesne skojarzenia. Starał się bowiem Groński połączyć w tej komedii bardzo wiele różnych spraw. Po pierwsze, końcowe wezwanie Zemsty do zgody potraktował jako nic nie znaczący frazes. Wacław okazał się nieodrodnym synem Rejenta Milczka i przeszedł go jedynie w brutalności form, by oględnie określić jego styl bycia. Nowy rejent procesuje się permanentnie i zawzięcie z wszystkimi sąsiadami, a także ze służbą, co ilustruje kontynuowano przez lata, spór o mur graniczny z niegdysiejszymi mularzami Cześnika. Miłości w tym zamku nie ma, zgody również. Biedny Papkin dożywa dni swoich obserwując małość ludzi, których przed laty bał się czy szanował. Nagły zagraniczny spadek czyni go bogaczem, a dawne fantastyczne opowieści okazują się nie pozbawione realiów. Przecież miałkość ludzi, którym Papkin był oddany przez tyle lat, oraz podłość szermierzy walki o lepszą przyszłość, doprowadzają w końcu tytułowego bohatera do samobójczej śmierci. "Strasznie jest oglądać świetność pomarniałą - mówi do niego Nieznajomy. - Pan na szczęście nie zazna nigdy tego uczucia. Pan należy do rycerskiej epoki, która odeszła". "Pan zaś do epoki, co przyjdzie. Piękna wizja! Jeśli to prawda, cieszę się, że już jej nie doczekam" - odpowiada mu Papkin.

Tak więc Groński nie tylko kompromituje młodą parę z Zemsty, zmienia charakter i obyczaje Papkina, ale przy okazji rozprawia się z tymi postawami współczesnego społeczeństwa, które uważa za warte zdemaskowania. W osobie Nieznajomego i w reakcji na spotkanie z nim Klary i Aliny wyśmiewa więc pseudopatriotyzm, szermuje pojęciem "ryczypolaków", kpi z politycznej emigracji. W ludziach strojących się w nimb narodowych męczenników widzi tych, którzy przegrali swoją kolejną rozgrywkę o przejęcie władzy. Dużo tu oskarżeń, pomówień i zwykłego szyderstwa, może nawet zbyt tego wszystkiego wiele jak na jedną, rodem z Fredry, komedię. Dochodzą do tego igraszki stylistyczne: od trawestacji Fredrowskiego wiersza (ale z "tymi ręcami i tymi tu palcyma" prosto z kabaretu Pietrzaka) aż do zgoła współczesnego dialogu.

Wielość problemów stojących przed inscenizatorem przerosła możliwości ambitnej sceny Zagłębia. Toteż trudno tego nie zauważyć, choć trzeba pochwalić równocześnie teatr za samą inicjatywę zaprezentowania nowej sztuki, a także za fakt, iż poprzedzono tu Papkina wystawieniem Zemsty rozpoczynającej obecny sezon. Groński to jednak przede wszystkim satyryk i o tym głównie, a nie o fredrowskich parantelach trzeba pamiętać, jeśli myśl autora ma dotrzeć do widowni. Papkin Grońskiego ma bowiem szansę zbulwersowania części publiczności, czy wręcz jej oburzenia, podczas gdy innych powinien ucieszyć. Natomiast bez wydobycia z Papkina ostrych akcentów współczesnych - nie warto go wystawiać.

Tymczasem spektakl sosnowiecki wydał mi się nawet starannie przez Jana Klemensa poprowadzony, niektóre role aktorów wypadły wyraziście (np. Klara Barbary Medweckiej, niektóre mniej przekonywająco (choćby nieznośnie nijaki Nieznajomy Zbigniewa Filarego), ale przecież nazbyt wyciszony Papkin stracił swoją rację bytu i jakikolwiek sens. Nie rozumie się bowiem zachowań bohaterów, z finałowym samobójstwem Papkina włącznie, nie docierają do nas ani dowcipy Grońskiego dramatów pozostał otwarty.

Z kolei katowicki Dwór nad Narwią udowodnił, że warto sięgać po pozycje nawet te sprzed paru lat. Oczywiście jeśli dają one teatrowi możliwości i jeżeli dysponuje się reżyserem, który je widzi i potrafi umiejętnie wykorzystać. Tak się właśnie stało na śląskiej scenie Teatru im. Wyspiańskiego, gdzie młody reżyser, Bogdan Tosza, wychowanek szkoły krakowskiej, nie tylko przypomniał wystawioną przed lały sztukę, ale trafnie uchwyciła - i myśl. Tym samym stworzył szansę jej powrotu na stałe do repertuaru.

Na scenie zobaczyliśmy stary polski dwór, przypominający raczej grobowiec (dobrze zgrana ze stylem przedstawienia scenografia Barbary Stopki), i jego mieszkańców - żywych lub dawno zmarłych, zawsze jednak złączonych w tym dziwnym polskim tańcu wzajemnych uzależnień i niemożności. I właśnie ta właściwa tonacja katowickiego przedstawienia, między nutą serio a żartem - po świeżych doświadczeniach w Sosnowcu - wydała mi się istotna i decydująca o powodzeniu całego zamierzenia. Wystawienie bowiem nowych polskich dramatów nie może odbywać się wyłącznie dla honoru domu, pod festiwal czy na życzenie miejscowych decydentów. Musi zależeć przede wszystkim od wrażliwości, uzdolnień i predyspozycji reżysera. Bogdan Tosza dowiódł, że nie tylko wie, dlaczego Dwór nad Narwią przypomina, ale - rzecz nie mniej ważna - wykazał, iż nieobca mu jest stylistyka teatru Rymkiewicza. Spektakl, prowadzony lekko jak przystało na komedię i inteligentnie, do czego tekst zobowiązuje, może satysfakcjonować zarówno wykonawców, jak widownię. I jeśli nawet nie wszystkie niuanse sztuki dotrą do każdego widza, to ogólne jej przesłanie jest czytelne; a forma przedstawienia na tyle niecodzienna, że już przez to samo zajmująca.

Ten ostatni szczegół wydaje mi się dziś specjalnie ważny. Teatr w obecnej ostrej konkurencji z trudami codzienności: mrozem, kryzysem, inflacją i domową telewizją - musi być naprawdę atrakcyjny. Nie wystarcza już właściwie dobrany repertuar i szlachetne intencje. Teatr powinien bawić albo bulwersować. Obojętny, nawet jeśli poprawny, spowszednieje, a widownia, jego szybko opustoszeje. Ale przede wszystkim musi być rzetelnie profesjonalny. Banalne to prawdy, niemniej okazują się warte przypomnienia. I w jakiejś mierze są one teatrom dobrze znane, skoro Sosnowiec planuje w tym jeszcze sezonie Damą kameliową (znów pytanie, czy sprosta temu niełatwemu wbrew pozorom zadaniu), a Katowice przygotowują prapremierę Niepodległości trójkątów Witkacego (ale czy na pewno doceni to śląska publiczność?).

Na koniec jeszcze jedna z kategorii banalnych uwag. Teatr interesujący musi zasadzać się nie tylko na inwencji i umiejętnościach reżysera czy scenografa ale w równej mierze na talencie aktora. Jeśli zła czy niestaranna dykcja nie pozwala na zrozumienie tekstu, cóż można mówić o właściwym operowaniu dowcipem (przykładem Mieczysław Łęcki-Herszel w Papkinie, aktor tak wysoko oceniony przez Jana Pierzchałę w dołączonym do programu wydawnictwie Aktorzy Teatru Zagłębia). Toteż cieszy fakt, że artyści katowiccy np. Maria Stokowska-Misiurkiewicz w roli Amelii, Adam Baumann - Lutek, niegdyś narzeczony Basi czy Jerzy Korcz - Jenerał - nie tylko ułatwiali nam zrozumienie sztuki Rymkiewicza, ale ubarwili ją i wzbogacili.

Proste to i podstawowe prawdy. Aż wstyd o nich w fachowym piśmie wspominać. Niemniej dopóki nowe dramaty będą miały swoje prapremiery głównie w teatrach terenowych, obawiam się, że problem może powracać na niejednej sesji kolejnych Festiwali Polskich Sztuk Współczesnych. A pretensje dramaturgów - może niewłaściwie wyrażone i kierowane nie zawsze pod odpowiednim adresem - będą narastać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji