Artykuły

Tragifarsomakabreska

O sztuce Edmunda Niziurskiego nie będę pisał źle ze względów natury kumoterskiej (autor urodził się w mieście, w którym robiłem matu­rę). Nie będę też pisał źle ze względów sentymentalnych (polubiłem Marka Piegusa, przy­padł mi do gustu jakiś zgrabnie zrobiony kry­minał). Także przez własne strategiczne asekuranctwo (piszczą autorzy: jakże pisać dla te­atru kiedy niszczą nas wraże krytyki, wrzesz­czą teatry: nie będziemy grać polskich sztuk współczesnych, bo paskudne recenzenty...). Wreszcie: nie będę oceniał sztuki Niziurskiego ze względów obiektywnych (nie znam tzw. "egzemplarza autorskiego"). Mogę najwyżej mówić o dziele Niziurskiego w scenicznym opracowaniu Haliny Dzieduszyckiej. I nie uwa­żam tego za tragedię. Wszak jeden z czołowych naszych inscenizatorów - we własnym mnie­maniu wręcz najwybitniejszy - pouczał pi­szących, że tekst literacki interesować ich może w tej tylko mierze, w jakiej stał się inspira­cją dla teatru (Proszę tylko bez środowiskowych uśmieszków: nie wrocławski to artysta, więc żadna aluzja).

Nie będę pisał źle o Niziurskim - dramatur­gu dlatego po prostu, że w sztuce tej (tytuł autorski "Po zawale" zmieniono na teatralny, diabli wiedzą dlaczego, acz zupełnie bez sensu "W potrzasku") jest parę zupełnie zgrabnych scen, próba stworzenia jakiegoś klimatu, a tu już w spotkaniach ze współczesną dramatur­gią wcale dużo. Oczywiście jest i sporo potknięć a nawet niedostatków. Stare prawidło teatral­ne: jeżeli już wiesza się na scenie strzelbę nie po to przecie by strzelać z niej do wróbli na dachu... Jeśli w pierwszej zaraz scenie jawi się nam dwoje lekarzy i mówią o kimś po cięż­kim zawale, niechże w ostatnich sekwencjach oni właśnie na zawał padną. Niechby wreszcie objawił się nam dyrektor dubelt będący sobo­wtórem dyrektora Piotra...

Mam więcej propozycji, bo - jak się wydaje - temat nie został w pełni wykorzystany. Długi, ponury, acz groteskowy sen dyrektora Piotra mógł stać się pretekstem do dużej za­bawy. Jeśli rzecz jasna taktownie jest bawić się zawałami, nie tylko dyrektorską przecież chorobą w naszym stuleciu. Ani słowa więcej na ten temat.

Mówmy więc tylko o wspólnym dziele Ni­ziurskiego i Dzieduszyckiej. Przedstawienie - w moim odczuciu - bardzo połowiczne. Kilkakrotnie jakby coś zaczynało się dziać jakby się coś zapowiadało... W moment później jed­nak wychodzi na jaw, że idzie o coś zupełnie innego. Zaczynałem na przykład "kupować!! - atmosfera jak z Gombrowicza, może Bruno Schulza... A w chwilę potem "zmyślenie" w stylu Brudzińskiego, czy wręcz, wybaczcie aluz­ję, gag wprost z Prutkowskiego. Połowiczność tego spektaklu wydaje mi się więc wspólnym dziełem literatury i teatralnej obróbki.

"W potrzasku" jest - jak się już napisało - długim, makabrycznym i tragifarsowym snem dyrektora Piotra. Dlatego właśnie spra­wą podstawową jest interpretacja roli wiodą­cej. Pozostałe postacie to jedynie komparsi Marginesowo: fakt, że protagonista nie ma pełnoprawnego partnera także nie jest zaletą utworu. Trzeba stwierdzić, że Wiktor Grotowicz buduje postać konsekwentną i interesującą, jest dynamiczny i pełen ekspresji. Interpretacja słowa bez zarzutu, mniej niż w "Wokulskim" przeszkadzała mi artykulacja. W sumie bardzo porządna robota aktorska.

Jest to zresztą przedstawienie aktorsko zu­pełnie przyzwoite. Barbara Pijarowska (Ewa) taktownie zagrała żonę, lekarza, a nawet Putyfarę czy Messalinę. (Notabene podobały mi się także piersi dublerki). Jadwiga Kukulska nie mogła zaprezentować zbyt wiele, z sza­cunku godną pokorą zagrała jednak epizod Pielęgniarki. Wreszcie Lidia Szydłowska poza warunkami zaprezentowała wcale niezły war­sztat, przede wszystkim zaś sceniczny tempe­rament, że nie wspomnę nawet o tym, co za­uroczyło mnie najbardziej...

Mężczyźni, czyli jak drzewiej pisano: "pano­wie" Jerzy Gliński czyściutko podawał tekst doktora Bazylego, więcej zrobić nie mógł, nie stawało literackiego tworzywa. Zbigniew Lesień bardziej przypadł mi do gustu jako Justyn II, w pierwszym było zbyt wiele sztampowego "knajactwa". O przerysowania nie mam nato­miast pretensji do Zdzisława Latoszewskiego (Władzio), czymś przecież swą na scenie obec­ność musiał zaznaczyć. Winicjusz Więckowski w "dubletowej" roli Postyłły w miarę diaboliczny jako widziadło, bardziej przekonał w reali­stycznym epizodzie.

Autentycznym walorem spektaklu jest sceno­grafia Janusza Tartyłły. Trwa dobra passa tego utalentowanego scenografa. Dobrze brzmiała muzyka Włodzimierza Plaskoty.

Czytelnik czeka na rekapitulację. Iść czy nie iść? Naprawdę nie wiem. Jedno jest pew­ne - ostrzega się wszystkich przed - i po zawałowych dyrektorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji