Erotyczna subtelność
Tekst komedii Aleksandra hrabiego Fredry, czworo aktorów w czarnych współczesnych ubraniach, dwa krzesła i metalowa rama. Wystarczy, jeśli ma się talent Anny Augustynowicz, by stworzyć żywe, fascynujące przedstawienie, z zaskakująco trafnymi obserwacjami psychologicznymi. Wykonawcom wcale nie przeszkadzało, że emocje wyrażają przez dziewiętnastowieczne rymy i rytmy, bo umieli nadać im brzmienie potoczystej i aktualnej mowy.
"Mąż i żona" to obok "Ślubów panieńskich", "Dożywocia" i "Zemsty" jedna z najlepszych sztuk Fredry. Dwudziestokilkuletni zaledwie komediopisarz napisał ponadczasowy tekst o niewiernych małżonkach Elwirze i Wacławie, o tym trzecim, przyjacielu domu i niestałym kochanku Alfredzie, oraz ich powierniczce, pokojówce Justysi, całą trójkę wodzącej za nos. Jednak do czasu.
Anna Augustynowicz jest inscenizatorką, która nie podejmuje się pracy bez istotnego twórczego powodu (czytaj: ryzyka). W tym widowisku postawiła wszystko na jedną kartę - na aktorów. I wygrała. To prawdziwy koncert gry, zwłaszcza pełnej temperamentu Doroty Kolak (Elwira) i powściągliwego w reakcjach Grzegorza Gzyla (Wacław). Ich małżeńskie kłótnie - aczkolwiek przebrane w pozór salonowych konwersacji - sprytnie podkreślał idealny w swej prostocie zabieg odbijania w stronę partnera gumowej piłeczki. Przejmowali ją również Rafał Kronenberger (Alfred) i Paulina Kinaszewska (Justysia). Był to jeden z dwóch rekwizytów - obok skrzypiec, na których Justysia dzielnie wygrywała melodie - budujących nastrój albo nawet, kiedy trzeba, podkreślających erotyczne napięcie między postaciami.
Mimo wielu scen o śmiałej wymowie obyczajowej, kiedy słowa i sytuacje dzięki mowie gestów i spojrzeń nabierały mocniejszego erotycznego kontekstu, spektakl ani na krok nie osuwał się w nieprzyzwoitość. Prawda teatru leży zawsze w grze aktorów. Trzeba tylko mieć umiejętności Anny Augustynowicz, by ich tak subtelnie poprowadzić.