Artykuły

Przeciw nudzie i rozpaczy

ŁAŻĄ tylko i kąta w kat i wzdychają: "Do Moskwy, do Moskwy". A nie mogą to zwyczajnie pójść na stację, kupić bilet i jechać? - irytował się niegdyś pewien krytyk najwidoczniej zeźlony niepraktycznością Czechowowskich bohaterów. Irytował się dawno: bezpośrednio po prapremierze "Trzech sióstr" w 1901 roku. Atoli siedemdziesiąt sześć lat później, oglądając rozmaite inscenizacje dramaturgii klasycznej - nie tylko Czechowa - nie mogę pozbyć się wrażenia, iż taki właśnie sposób odbioru dzieła teatralnego przyjął się i rozpowszechnił niebywale szeroko.

Znaczna część moich sąsiadów z widowni skłonna byłaby, podejrzewam, wygłaszać podobne: proste, życiowe i dobroduszne pouczenia wszystkim tym scenicznym kunktatorom. Siostrom Prozorowym, temu Hamletowi, który pyta "Być albo nie być". Kordianowi proszącemu Boga, by zdjął mu z serca jaskółczy niepokój. Kreonowi zmuszonemu wybrać między prawem ludzkim a uświęconą tradycją. I innym nieżyciowym idealistom, których wahania, dylematy, opory i wewnętrzne walki nie dadzą się zredukować do potocznego doświadczenia i praktyki, a zatem zasługują najwyżej na niedbałą uwagę i ewentualne poklepanie po ramieniu.

Zdarzyło mi się już na tym miejscu występować w roli recenzenta komentującego nie tylko to, co na scenie, ale i to, co na widowni. Miałem za złe PT Frekwencji, iż nie stać jej na dobrą wolę i cierpliwość, że nie potrafi się skupić i brak jej najzwyczajniejszej ciekawości świata: po prostu z goóry wie lepiej. Zwłaszcza przy spektaklach z repetuaru klasycznego bywa to wszystko dotkliwe; powiedzmy sobie wszakże od razu, że winę za te przywary ponosi w takim samym stopniu teatr, jak jego widownia. To teatr albowiem - między innymi - tak sobie publiczność wychował. Chociażby przez nagmminne dziś lekceważenia obowiązku poszukiwania w dramaturgii klasycznej - najgłębiej: w strukturze utworów - treści dla współczesnych odbiorców poruszających i żywych. O zastraszającej liczbie współczesnych inscenizacji gwoli prawdzie powiedzieć, iż nia ma w nich nijakiej iterpretacji klasycznego dzieła - interpretację zastąpiły powierzchowne i puste sposobiki czy to reżyserskie, czy aktorskie. Gra się sztukę, której zawartość nikogo nie obchodziła ani w fazie prób, ani teraz, podczas spektaklu; gra się ją, by zanotować tytuł w sprawozdaniu, dla honoru domu, albo dlatego, że to lektura szkolna, więc będzie publiczność. Tyle że publiczność - szkolna i wszelka inna - doskonale od dezinteressement drugiej strony rampy i rewanżuje się pięknym za nadobne.

Oto statystyczny obraz nudy i rozpaczy teatru grającego dziś klasykę. Obraz taki nie wyłamał się może ze sprawozdań publikowanych w "Polityce", proszę jednak pamiętać, że recenzuję może jedną piątą tego, co oglądam, chyba nawet jeszcze mniej. A obraz statystyczny - i statystyczne reakcje - kształtują pozostałe cztery piąte przede wszystkim. I gdy czasami jakieś przedstawienie wyrwie się ze skali sztampowej przeciętniści, łatwo miast zachwytu może je spotkać niechęć, lekceważenie, a nawet trzaskanie drzwiami wychodzącej widowni.

Ostatnie dwa sezony przyniosły bodaj kilkanaście inscenizacji sztuk Antoniego Czechowa (wszystko w repertuarze naszych teatrów idzie falami; także Czechow nie grywany zupełnie przez pierwsze sezony lat osiemdziesiątych, nagle wrócił do łask). Widziałem ich sporo; niestety w większości pomieściły się w przeciętnym wymiarze owej nikogo nie wzruszającej klasyki, o której pisałem przed chwilą. I może ledwie sceniczne wersje "Trzech sióstr" wzbiły się wysoko ponad tę przeciętność: jedna sprzed dwóch druga najświeższa. W Teatrze Nowym w Poznaniu, gdzie Janusz Nyczak w drobiazgowych, wielomiesięcznych analizach zbudował bogate, wielostronne, niekiedy zaskakujące portrety bohaterów: można było na kilku planach jednocześnie śledzić ich wzajemne odnoszenia, psychologia uległa swoistemu zgęstnieniu, a mikrogesty i ułamki reakcji wypełniły "puste miejsca" dialogu (pisałem o tym spektaklu szerzej w "Twórczości"). Oraz w Teatrze im. Horzycy w Toruniu, gdzie Krzysztof Kelm poszedł w dokładnie odwrotnym niż Nyczak kierunku: zdecydował się na redukcję bezwzględną i brutalną. Odrzucił całą rodzajowość i szczegóły obyczajowe, całą rosyjskość; niania Anfisa nie wnosi już samowaru, a głuchy Fierapont nie opowiada, o blinach, nie ma Anfisy, i Ftaraponta pośród grających.

Kelm, reżyser i scenograf spektaklu otworzył przed widzami przestrzeń teatru; opuszczona do połowy wysokości sceny górna rampa, a także ciemne, nie używane proscenium dystansujące widzów od terenu gry dodatkowo podkreślało wydłużenie perspektywy. W tej głębokiej przestrzeni jasną plamą zarysował się prostokąt podłogi i sącząc matowe światło. szyba zamykająca perspektywę; na tle tych swoistych ekranów sylwety ludzkie zdawały się konturowe, me osłonięte i całkowicie bezbronne. Na podłodze ustawiono pojedyncze meble: jakąś kozetkę, stolik, lustro, brakowało jednak wiele do stworzenia zwykłej, realistycznej sytuacji. Krzysztof Kelm bezlitośnie ograbił swoich wykonawców ze wszystkiego, za czym aktor się zazwyczaj chowa. Nie dał im żadnych rekwizytów, odebrał mundury (zaznaczone tylko symbolicznie), wszelkie brody i klejoną charakteryzację, wypchnął ich na tę scenę - laboratoryjny stół pogubionych i bezradnych. I oto ta sytuacyjna bezradność i pogubienie splotły się z bezradnością i pogubieniem Czechowowskich bohaterów; zredukowany do rdzenia spektakl zabrzmiał przejmująco prawdziwym tonem.

Proszą się porównania muzyczne: jeśli spektakl Nyczaka był doskonale zinstrumentowaną symfonią, w której oryginalne partie poszczególnych instrumentów składały się na harmonijną całość, to "Trzy siostry" Kelma trzeba by porównywać z Bachowską fugą: wykonawcy kolejno przekazywali sobie w różnych rejestrach i modulacjach jeden temat. Przez cały toruński spektakl przewijał się w rozmaitych odcieniach ton ten samej skargi: skargi inteligentnych i wrażliwych ludzi nie potrafiących pozbierać w niesprzyjającym, dewaluującym się świecie, ludzi przegranych, bezradnych wobec niepowstrzymanego przemijania, uciekających marzeń, marnującego się życia. Na pierwszy plan wysunęły się gorzkie spowiedzi dziewcząt: wyzywające drwiny Maszy i jej rozpaczliwa namiętność niepokojąco kontrastowały z chropowatym, jakby dziecinnym głosem Beaty Chwedorzewskiej; Jolanta Olszewska, ratowała swoją Olgę wymuszonym spokojem; młodziutka radość życia Iriny była w wykonaniu Magdaleny Ostrouch matowa, jak wszystkie uczucia w tym spektaklu. Mężczyznom przypadła rola akompaniująca, niemniej Ildefons Stachowiak i Józef Skwark skrótowo, lecz wyraziście zaznaczając złowrogość miłości Solonego i pewną siebie małość Kułygina, stworzyli sylwetki zapadające w pamięć. Rzadko ogląda się spektakle tak zdyscyplinowane aktosko, dzięki temu przedstawienie Kelma mogło uzyskać konsekwentnie czysty ton, spójność, jednorodność wypowiedzi.

A jednak to piękne przedstawienie skazane było z góry na artystyczną śmierć. Zagrożenie można było dostrzec już na premierze: część eleganckiej, częściowo oficjalnej widowni głęboko nudził niespieszny rytm spektaklu i nic nie obchodziła wpisana weń skarga; wychodzono w antrakcie. To premiera, a przecież od czwartego przedstawienia będą głównie szkoły i wycieczki: tu jakiejkolwiek wyrozumiałości i cierpliwości trudno oczekiwać. Przed poznańskimi "Trzema siostrami" Izabella Cywińska wychodziła przed kurtynę i mówiła młodym widzom jedno zdanie: jeśli kogoś spektakl nie interesuje, niech wyjdzie po pierwszym akcie (skutkowało!). Tu się tak nie da: konstrukcja spektaklu wymaga od widza skupienia ponad półtoragodzinnego (trzy akty razem, potem przerwa i króciutki akt czwarty). Spektakl rozpadnie się, bo aktorzy nie będą w stanie wytrzymać potęgującej się co wieczór dekoncentracji nudzących się widzów. Więc co zrobić? Apelować do widowni o przychylność, czyli "Kochajcie dziewczęta wróbelka'' jak pisał Gałczyński?

Podczas recenzenckich włóczęg po kraju nierzadko trafiałem ostatnio na przedstawienia może nie odkrywcze interpretacyjnie, lecz rzetelne, przemyślane, konsekwentne i ambitne. Zaliczam do nich toruńskie "Trzy siostry" i wystawiony wcześniej w tymże Teatrze im. Horzycy "Zmierzch" w reżyserii Krystyny Meissner. Takim spektaklem była "Antygona" (transkrypcja Helmuta Kajzara) w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze wyreżyserowana przez Irenę Dudzińską w malutkiej przestrzeni pomiędzy widzami, z ciekawą rolą Zdzisława Sobocińskiego młodego, twardego Kreona. Tak zapamiętałem "Dom Bernardy Alba" w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu, powściągliwie, celnie poprowadzony przez Macieja Korwina dramat namiętności (świetne role Jadwigi Siennickiej, Kazimierzry Starzyńskiej-Kubalskiej). Wreszcie, by daleko nie szukać, przepiękne "Sceny pasyjne" w Teatrze Nowym w Warszawie, bezsłowna animacja rzeźb, płócien, kukieł autorstwa Marcina Jarnuszkiewicza i Romana Woźniaka z Bachowską Pasją wg św. Mateusza w tle. Te najrozmaitsze, nieporównywalne w gruncie rzeczy teatralne przedsięwzięcia łączy obok wymienionych już zalet jeszcze jedno: wszystkie wymagają wrażliwości, przychylności i aktywnego, myślowego współuczestnictwa swoich widzów. Większość z nich umieszczono w małych salach, gdzie kontakt powinien być intymniejszy; tym gorzej jednak, gdy tego kontaktu brakowało, bądź gdy nieliczne krzesła świeciły pustką. Dobrej widowni teatralnej jest po prostu bardzo mało, czasem starcza na kilka spektakli, czasem na kilkanaście; na więcej - jeśli rzecz nie jest okrzyczanym przebojem trudno liczyć.

Trzeba ratować takie przedsięwzięcia teatralne, ambitne, rzetelne, nie hermetyczne, trzeba im pomóc. Powinna to robić telewizja, nie przez niemądre, dwuminutowe migawki, lecz poprzez rejestracje. Powinien to robić Teatr Rzeczpospolitej poprzez poławianie tych drobnych perełek, a nie nastawianie się na tzw. duże tytuły i okrzyczanych twórców; renoma nie zawsze idzie w parze z jakością. Powinni wreszcie pomóc samym sobie dyrektorzy teatrów, intensyfikując wymianę: te spektakle powinny jeździć, szukać dobrej publiczności. Tylko tak mogą się utrzymać przy życiu resztki ambicji twórców teatru. Tylko tak może się poszerzyć krąg wrażliwej widowni, takiej, która w cierpieniach trzech sióstr Prozorowych odnajdzie cząstkę własnych, intymnych rozterek, a nie w radosnym poczuciu wyższości odeśle je na stację, by sobie kupiły do wymarzonej Moskwy kolejowy bilet.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji