Artykuły

Mad dog pół na pół z wodą

Prostota i ogólny kształt przedstawienia to jego niewątpliwe walory, szkoda jednak, że wykonawcy zabrakło sił czy umiejętności, by wypowiadane ze sceny słowo miało swój ciężar - o "Wściekłym psie" w reż. Dariusza Jezierskiego w Teatrze Nowej Sztuki w Gliwicach pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Reportaż na scenie to nieczęste zjawisko w polskim teatrze. Różnorakie próby uscenicznienia wypowiedzi literackiej opartej na prawdziwych wydarzeniach i opowiedzianej w sposób zbliżony do reportażu (jak święcący tryumfy na wielu festiwalach "Nordost" w reż. Grażyny Kani, mieszczący się w nurcie docu-drama czy wcześniejszy od niego verbatim Pawła Demirskiego "Padnij!") pokazują jednak, że wciąż można próbować wyciągnąć nowe konsekwencje ze stwierdzenia, że "świat jest teatrem, aktorami ludzie".

Tytułowy tekst ze zbioru reportaży Wojciecha Tochmana "Wściekły pies" stał się materiałem do pracy dla Dariusza Jezierskiego, reżysera monodramu pod tym samym tytułem granego pod szyldem Teatru Nowej Sztuki w Gliwicach.

Spektakl wiernie podąża za tekstem. Zarysowana w reportażu sytuacja wygłaszania homilii znajduje swoje sceniczne odwzorowanie. Występujący w spektaklu Kamil Frey, ubrany w jednoznacznie identyfikujący go strój (czarna koszula kapłańska - tj. z kołnierzykiem przeszytym tak, by zmieściła się tam koloratka, do tego czarne spodnie i buty) rozpoczyna przedstawienie od przyklęknięcia, znaku krzyża i cichej modlitwy, by zaraz potem zwracać się do widzów jako do wiernych.

W swej homilii-spowiedzi trzydziestotrzyletni kapłan odkrywa wiernym swoją tajemnicę: dokonuje homoseksualnego coming-out'u i wyznaje, że jest nosicielem powoli się w nim rozwijającego wirusa HIV. Odsłania przed wiernymi coraz to nowe kręgi prywatnego piekła nie uciekając jednocześnie od chrześcijańskiego kategoryzowania, od nazywania zła - złem i dobra - dobrem. W finale przedstawienia dokonuje się wolta podobna jak w reportażu Tochmana: monolog okazuje się czymś w rodzaju próby przed właściwym wygłoszeniem kazania. Kazania, które jednak nigdy nie zabrzmi w kościelnych murach. Lęk przed ujawnieniem tajemnic i siła reguł wpojonych podczas seminaryjnych studiów okazują się zbyt silne.

Scenariusz spektaklu minimalnie tylko różni się od tekstu źródłowego - wycięto fragment poświęcony korzystaniu z prezerwatyw, nieco skrócono zakończenie. Niemal godzinny monolog wygłoszony został w czarnej, pustej przestrzeni niewielkiej sceny Teatru Korez w Katowicach (tam odbyła się premiera), bez scenografii, w neutralnym świetle. Jedynie początkowy i końcowy motyw muzyczny (łacińskie śpiewy liturgiczne) sugerują atmosferę kościelną. Sam spektakl zaś poniekąd zatrzymał się w połowie drogi.

Z jednej strony ma w sobie coś ze środków wyrazu teatru amatorskiego w gestykulacji i mimice aktora. Frey usztywnia i unieruchamia ciało przez większość spektaklu. Jego ręce poruszają się w zasadzie wyłącznie (poza dwiema czy trzema sytuacjami) między pasem i mostkiem, jakby brakowało mu rekwizytu (ambony?) czy kostiumu (ornat?). Dość jednostajna mimika twarzy z jednej strony pozwala na subtelne zmiany, z drugiej - dość prędko nuży przewidywalnością. Fakt, monodram to nie klownada i trudno wymagać od aktora, żeby - zwłaszcza poruszając tak trudny temat - wykonywał mimiczne czy gimnastyczne akrobacje. Jednak nie można zapominać, że to na aktorze koncentruje się uwag widza, na scenie nie ma nic innego, co mogłoby stać się jej obiektem. Frey jednak nie jest w stanie zainteresować sobą widza przez cały spektakl. Może jest to w jakimś stopniu kwestia wieku czy raczej pewnej psychicznej dojrzałości i dyspozycji wykonawcy, dla którego temat chorego na HIV księdza-geja okazał się ponad siły poważny.

Trudno też jednak odmówić spektaklowi "sznytu" zawodowego. Pojawia się pewna przezroczystość interpretacji. Z jednej strony sprawia to, że trudno wychwycić zasadniczy temat spektaklu (nie jest nim ani chęć skandalu, ani studium postaci księdza czy jego relacji z Bogiem, ani postawienie ogólnego problem, ani wreszcie stosunek do samej formy reportażu czy cokolwiek innego). Z drugiej - pozwala na pewną dowolność w myśleniu o spektaklu i własne odczytanie w nim tego, co widza szczególnie zainteresuje. Nie można nie wysłyszeć w melodii języka umiejętnie podchwyconych "zaśpiewów" kaznodziejskich. To zaleta po części tekstu, który domaga się takiej interpretacji, po części zaś wykonawcy, któremu udaje się od czasu do czasu przemycić charakterystyczne wznoszenie się i opadanie głosu, jakie znamy z kazań. Wreszcie sam Frey z krótko obciętymi włosami, delikatną urodą i pewną subtelnością ruchów wizualnie odpowiada stereotypowemu obrazowi księdza (choć bardzo trudno uwierzyć w deklarowane przez jego bohatera trzydzieści trzy wiosny - aktor wygląda znacznie młodziej).

Prostota i ogólny kształt przedstawienia to jego niewątpliwe walory, bowiem, podobnie jak w rzeczywistej sytuacji wygłaszanej i słuchanej homilii, to na słowie i jego konsekwencjach można skupić uwagę. Szkoda jednak, że wykonawcy zabrakło sił czy umiejętności, by wypowiadane ze sceny słowo, które w tak ascetycznych warunkach staje się faktycznie sednem spektaklu, miało swój ciężar.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji