Ten zacny Turrini
Józef Ritter, bohater "Miłości na Madagaskarze", jest właścicielem kina na przedmieściach Wiednia. Prowadzony przez niego interes podupada, elektrownia i fiskus molestują go o zaległe pieniądze, sanitariaty są w opłakanym stanie, a pracownicy nie dostają pensji od paru miesięcy. Na pewno zysków nie przyniesie wyświetlana na okrągło kopia "Żyjącej pustyni", zdarta tak, że oglądając ją ma się wrażenie, iż na pustyni ciągle pada deszcz. Zresztą nielicznym, przypadkowym widzom jest wszystko jedno - od lat przychodzą tu jedynie zakochane, bezdomne pary, by korzystać z ciemności, i okoliczne lumpy chroniące się przed niepogodą. Pewien listopadowy wieczór przynosi jednak w monotonnym, długim już życiu Rittera odmianę. Pocztą, oprócz sterty rachunków, ponagleń do zapłaty i urzędowych gróźb przychodzi list ze Stanów, od samego Klausa Kańskiego. Kinski, którego portret wisi na honorowym miejscu w hallu kina, był w dawno minionych czasach jego kolegą z amatorskiego teatrzyku. Teraz chory, samotny, rozpaczliwie potrzebujący pieniędzy na dalszą kurację, dogorywa w San Francisco. Wszyscy go opuścili, więc przypomniał mu się pogardzany, wyśmiewany Pepi Ritter (pseudonim artystyczny Johny). Tylko on może pomóc Kinskiemu w zdobyciu forsy. Zadanie jest dziecinnie proste, sprawa została dograna. Wystarczy polecieć do Cannes i w hotelu Carlton podpisać kontrakt z grupą skorych do wyłożenia gotówki brazylijskich biznesmenów. W ten sposób Ritter zostaje producentem najnowszego filmu Kińskiego, zapożycza się w banku i wyrusza w pierwszą od lat, a może i w życiu podróż...
Ritter (Stanisław Brudny) od początku budzi ciepłe uczucia. Mały, siwy facecik w zaniedbanym, biednym, choć mającym pretensje do elegancji ubraniu, niemal bezbronny wobec osaczającego go zewsząd świata, to miłośnik twórczości Walta Disneya, taniego wina w promocyjnych butelkach i talentu pomiatającego nim nieznośnie kabotyńskiego Kinskiego (głos Krzysztofa Majchrzaka z offu). Wydaje się jedynym człowiekiem wśród zaludniających scenę potworów w ludzkiej skórze. Musi jednak tak być, skoro szybko odkrywamy, że wszystkie przygody Rittera (podróż do Cannes, platoniczny romans z Aktorką) stanowią wytwór wyobraźni. Wyobraźni, której jak sam podkreśla, jest zupełnie pozbawiony.
Turrini punktuje poszczególne sceny muzyką filmową, która zgrabnie została użyta w przedstawieniu (głównie kompozycje Nino Roty). Akcja spektaklu toczy się więc w atmosferze i scenografii starego, porządnego kina, które odeszło wraz Marilyn Monroe, Marleną Dietrich czy Humphreyem Bogartem. Ritter widzi rzeczywistość poprzez filmy, a nawet wplata ich fragmenty we własne życie. Widzimy liczne nawiązania do klasyki, szczególnie obficie reżyser cytuje Felliniego, z którego zapożycza także finał spektaklu - słynny marsz z "Osiem i pół". Te kalki z cudzych dzieł wydają się jedynie artystyczną podpórką. Lepiej wypadają sceny, w których aluzje do wybitnych dzieł filmowych są bardziej zawoalowane, opierają się na nastroju, nie na cytatach. Ponury, ciemny hotel Carlton, do którego przybywa Ritter na negocjacje z Brazylijczykami, kierowany przez demonicznego, wisielczowesołego Dyrektora (Aleksander Bednarz), przywodzi na myśl zamek Nosferatu z obrazów Murnaua i Herzoga. Dyrektor i jego siostrzeniec Jacques (Piotr Bajor) - dwa agresywnie uprzejme, wystrojone w obcisłe czarne uniformy "finansowe wampiry", czyhające na pieniądze klientów - tworzą tandem naprawdę upiorny. Ritterowi ledwie udaje się umknąć z ich łap.
Południowoamerykańscy finansiści okazują się przestępcami traktującymi film jako pralnię pieniędzy. W pokoju, gdzie toczą się pertraktacje, panuje tropikalny upał, a przez zamknięte żaluzje przedziera się ostre słońce. Grupa mężczyzn w jasnych ubraniach i kapeluszach uważnie śledzi każdy ruch Rittera. Włodzimierz Press obdarzył postać Prezesa Konsorcjum sporą dawką absurdalnego humoru. Ten brazylijski mafioso i - jak należy się domyślać - zbiegły nazista z Wiednia, poruszający się na wózku miłośnik opery, chętnie korzystający z trzymanego w wewnętrznej kieszeni marynarki rewolweru, mimo wyraźnych cech komediowych budzi grozę. To w rozmowie z Prezesem Ritter wymyśla z trudem, na poczekaniu tytuł planowanego filmu z Kinskim - "Miłość na Madagaskarze", biorąc natchnienie z folderu linii lotniczych, reklamującego egzotyczne, tanie wczasy we dwoje.
Kluczową sceną dramatu Turriniego jest rozmowa Rittera z Aktorką w pokoju hotelowym. Niestety Brzoza łagodzi i spłyca tekst sztuki, przedstawienie zaczyna pobrzmiewać tanią egzaltacją. Nie jest to wina aktorów. Aktorka (Stanisława Celińska) emanuje dojrzałym kobiecym ciepłem i melancholią utraconej młodości. Ritter, początkowo skrępowany jej obecnością, wychodzi w końcu ze skorupy. Tekst Turriniego jest jednak o wiele bardziej okrutny i wieloznaczny. Ritter nie jest u Turrinego poczciwym starszym panem z dziwactwami. Aluzje do "Casablanki", które Brzoza zręcznie wyławia i przedstawia, nie ograniczają się w dramacie tylko do układu scen. Ritter to Bogartowski Rick zepchnięty do roli bankrutującego wiedeńskiego kiniarza. Życiowy popapraniec, egoista i bywalec peep-showów (obecnie już tam nie chodzi z powodu chorej prostaty), prawdopodobnie alkoholik. Rozmowa z Aktorką ma w dramacie o wiele większy ciężar gatunkowy niż w przedstawieniu. Jest spowiedzią Rittera, któremu parę butelek wina rozwiązało język; ten człowiek od lat z nikim nie rozmawiał. Spowiedzią przed kimś, kto za bardzo go nie rozumie.
Za Ritterem do Cannes podąża Tłusty Aniołek - w zamyśle Turriniego cierpiący na nadwagę anioł stróż z ludowych oleodruków. W warszawskim przedstawieniu przypomina Gelsominę z "La Strady" - postać z pogranicza tragedii i klaunady. Ubrana na czarno dziewczyna (Maria Peszek) z przyczepionymi anielskimi skrzydłami wdziera się do kina Rittera. Rozrzuca białe confetti, wykonuje kilka dziwacznych tanecznych pas zwieńczonych prestidigitatorską sztuczką wyczarowywania papierowych kwiatów. Pomyliła adres, trzy domy dalej odbywa się bal kostiumowy. Wściekły Ritter z niemałym trudem wyrzuca ją na ulicę, bowiem Tłusty Aniołek rozpaczliwie lgnie do niego. Wraz z rozwojem wydarzeń postać nabiera ciemniejszych barw. W kolejnych epizodach widać postępującą dezintegrację jej osobowości. Z nieskładnego, poszarpanego, wygłoszonego przed Ritterem monologu wynika, że jest zbiegłą pensjonariuszką szpitala psychiatrycznego. W końcu Tłusty Aniołek popełnia samobójstwo, uciekający z Cannes Ritter prawie potyka się o jej zwłoki leżące na ulicy.
Los, który spotyka Tłustego Aniołka, jest odbiciem tego, co dzieje się z Ritterem. W końcu to przecież jego anioł stróż. I możliwe, że życie Rittera zakończy się podobnie. Wyprawa w inny świat, podobny do tego z ekranu, traci sens wraz z nagłą śmiercią Kinskiego. Groteskowa próba zatrzymania przez Rittera pieniędzy przeznaczonych dla gwiazdora spełza na niczym, brazylijscy gangsterzy sprawnie odzyskują swoją własność. Na lotnisku Ritter żegna się z Aktorką, która okazuje się zwykłą urzędniczką (z mężem i dwójką dzieci). Bohater wraca do Wiednia, do pustego kina, które ostatecznie zbankrutowało. Staje na środku, przytykając dłonie do ust wydaje okrzyk Tarzana, tak jak nauczyła go Aktorka. Zapada ciemność. Tyle Turrini. Brzoza dodaje jeszcze finał z "Osiem i pół" z mistrzem ceremonii, klownami, chłopcem w białym płaszczyku grającym na flecie. Jak po nieudanym "Osiem i pół kobiety" Petera Greenawaya ogarnia mnie chęć obejrzenia jeszcze raz arcydzieła Felliniego.