Ucieczka od miłości
Przed dwoma laty Zbigniew Brzoza inscenizował w teatrze Studio tekst Petera Turriniego "Nareszcie koniec". Ten monodram w wykonaniu Jana Peszka, uznano za jeden z najważniejszych spektakli sezonu. Prawdopodobnie taką samą przyszłość ma przed sobą "Miłość na Madagaskarze".
Turrini jest dramaturgiem dopiero odkrywanym przez polski teatr. W Warszawie inscenizowano dwa jego teksty, obok wyżej wymienionych, powstała także sceniczna wersja "Alpejskich zórz" w Teatrze Dramatycznym. Wszystkie trzy przedstawienia przeczą opinii, jaką ten autor zyskał sobie w ojczystym kraju, Austrii. Niewiele w nich - a w "Miłości..." właściwie wcale - skandalu, sensacji, czy prowokacji.
Wymowny tytuł sztuki, na którego dźwięk w wyobraźni pojawiają się gorące plaże wyspy położonej u wschodnich wybrzeży Afryki, tak naprawdę nijak ma się do treści. Jej akcja rozgrywa się najpierw w mrocznej scenerii podupadającego kina, a później - dziwnego hotelu, pełnego podejrzanych postaci. Wnikliwy widz dostrzeże tu coś, co można by określić mianem miłości, ale w świecie pokazywanym przez Turriniego, w którym wszechobecnie panuje kryzys wartości, trudno tym mianem określić akurat to, co dzieje się między dwójką głównych bohaterów (świetne role Stanisława Brudnego i Stanisławy Celińskiej). Oboje sprawiają wrażenie ludzi pragnących kogoś pokochać, jednak uciekających od tego uczucia, tak jakby się go bali.
Fabuła sztuki wydaje się irracjonalna, ale w każdym momencie znajduje swoje wytłumaczenie. Zarówno wtedy, kiedy czyta się dramat, jak i ogląda na scenie jego inscenizację. Świat według Turriniego - ciemny, mroczny, nieprzyjazny - tutaj zdaje się zupełnie normalny. Odnosi się wrażenie, że autor w ten sposób daje do zrozumienia, że nie wyrwiemy się z tego zaklętego kręgu. Taki świat sobie stworzyliśmy i w takim musimy funkcjonować.