Artykuły

Życie tułacze

- Sztuka aktorska jest jedną z najpiękniejszych dziedzin. Pozwala własną ręką dotknąć serca człowieka - mówi WOJCIECH PSZONIAK.

O Paryżu, West Endzie, gotowaniu, przyjaźniach i nie tylko opowiada Wojciech Pszoniak [na zdjęciu] w rozmowie z Jolantą Ciosek.

- Nie można spać szybciej - te słowa często Pan powtarza. Czy dlatego nie wstaje Pan przed jedenastą i ma wówczas wyłączony telefon?

- Jestem nocnym Markiem, rano muszę się regenerować.

- W samotności, w którą Pan często ucieka?

- Nie tylko, ale dobrze czuję się we własnym towarzystwie. A samotność to jest mój azyl, chwila refleksji nad sobą. Największym azylem jest mój dom, moja muzyka...

- A potrafiłby Pan zagrać jeszcze na skrzypcach, oboju lub saksofonie, jak przed laty?

- Na saksofonie gram do dziś. Nauczyłem się tego w orkiestrze wojskowej w Bytomiu, w szkole muzycznej uczyłem się gry na oboju. Grałem też na werblu, bo chciałem być generałem, ale likwidowano wówczas szkołę kadecką.

- Pańska młodość była trudna, nawet dość burzliwa.

- Gdy miałem trzynaście lat, straciłem ojca, byłem osamotniony, zagubiony, zostałem wrzucony w wir życia. Jako piętnastolatek miałem za sobą latanie na szybowcach, skoki ze spadochronem. Szukałem siebie, błądziłem... Różnie mogło się skończyć, nawet wylądowaniem w rynsztoku. Wojsko było dla mnie bardzo ważną szkołą życia. Wtedy już wiedziałem: to nie jest świat dla mnie. Zapewne Pan Bóg dopomógł mi w selekcjonowaniu rzeczy ważnych i nieważnych. Umiałem też wykorzystać spotkania artystyczne z wybitnymi, mądrymi ludźmi. U progu mojej drogi był Tadeusz Różewicz, którego poznałem, zakładając z przyjacielem Andrzejem Barańskim studencki teatr STEP, przy Politechnice Śląskiej. Różewicz właśnie został opiekunem literackim naszego teatru i moim ojcem duchowym. Dużo dyskutowaliśmy, czytałem mu swoje wiersze - miałem zaufanie do jego życiowej mądrości. Potem był Zygmunt Hübner, Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda i wielu innych. Także nieżyjąca już dziś pani Frania, gosposia, kobieta o wielkiej kulturze, mądrości i godności. Oni wszyscy pomogli mi kształtować się w sztuce życia i teatru.

- To były wspaniałe, krakowskie czasy?

- Kraków jest dla mnie miejscem osobliwym, bo tutaj przecież zaczynałem moje życie artystyczne: kończyłem PWST, grałem w Starym Teatrze, spotkałem fantastycznych kolegów aktorów i wielkich reżyserów. Bardzo chętnie przyjeżdżam do Krakowa, tym bardziej że nieopodal, w Lanckoronie, mam dom.

- Powraca Pan do Krakowa po czterech latach, kiedy to wyreżyserował w tutejszej PWST "Pracownię krawiecką". Tym razem przywozi nam Pan dwie strawy: duchową, czyli monodram "Belfer", oraz cielesną w postaci książki "Pszoniak & Company czyli Towarzystwo Dobrego Stołu". Czy na co dzień stara się Pan zachowywać równowagę między duchem a ciałem?

- Nie mogę żyć wyłącznie jednym albo drugim. To wynika z mojej konstrukcji. Czuję się dobrze wówczas, gdy wszystko jest we mnie zharmonizowane. Gotowanie jest jedną z wielu dziedzin, w której się spełniam. Uwielbiam jeść - poza słodyczami i owocami - oraz kucharzyć. Gotowania nauczyła mnie moja matka, a Francja, w której mieszkam od lat, wyrobiła mój smak. Jednak w tej książce są nie tylko przepisy, moje i moich przyjaciół z Europy. Znalazły się też wspomnienia z mojej lwowskiej i śląskiej młodości, o teatralnych spotkaniach, a także wiersze, refleksje o sztuce, aktorstwie i życiu. Okładkę zaprojektował mój przyjaciel, sławny fotografik Ryszard Horowitz, a ilustrowali ją - przepięknie - także moi przyjaciele, m.in. Topor, Lebenstein, Cieślewicz, Dudziński.

- "Belfra" zobaczył Pan po raz pierwszy w Paryżu. Czy aż tak Pana zachwycił, że postanowił go zrealizować?

- Chciałem podjąć kolejne ryzyko artystyczne i zmierzyć się z monodramem. Zadzwoniłem do autora, Pierre'a Dopagne'a i zaklepałem sobie prawo do polskiej prapremiery. Ten tekst jest doskonałą okazją do rozmowy o naszej współczesności, o relacjach między młodymi ludźmi a nauczycielem. Świat, o którym opowiadam, nie jest wesoły, on nas otacza - i wiemy, jak trudno w nim żyć. To świat, który traci wartości, stąd też stawiam w tym spektaklu pytania: Co dzieje się z naszą kulturą, cywilizacją? Dokąd zmierzamy w chaosie życia? To sztuka bolesna, o zabawnych momentach, widz nie wyjdzie z niej uradowany, ale też nie znokautowany.

- A przecież tytułowy belfer to idealista, człowiek z marzeniami...

- I dlatego tak ciężko mu żyć.

- Pan także jest idealistą?

- Zawsze nim byłem i powtórzę za wielkim Stefanem Jaraczem, który mówił: Wiem, że nie ma ideałów, ale należy w nie wierzyć. Nie można żyć bez marzeń, bo wtedy życie traci sens. A przede wszystkim należy wierzyć w istnienie dobra, tak jak mój belfer. Ta sztuka jest także o paraleli, jaka istnieje między nauczycielem a aktorem.

- Obaj mają misję do spełnienia?

- I obaj mają widownię. "Belfer" jest także o teatrze i aktorze. O pięknie obu zawodów.

- Z powodu piękna wybrał Pan aktorstwo?

- Długo szukałem, próbowałem, aż wreszcie dokonałem wyboru. A moim duchowym przewodnikiem, jak już wspomniałem, był Tadeusz Różewicz. Od niego zacząłem nie tylko brać, ale i konfrontować to wszystko, co się ze mną działo.

- Wówczas wytyczył Pan sobie cel w życiu?

- Nie, nigdy nie reżyserowałem swojego życia. Popełniałem błędy, potykałem się, ale też zwykle wiedziałem, co jest dobre, a co złe. Zrozumiałem, że aktorstwo to jedna z dziedzin, dzięki której mogę coś powiedzieć o sobie, świecie, odkryć własną tajemnicę i drugiego człowieka. Sztuka aktorska jest jedną z najpiękniejszych dziedzin. Pozwala własną ręką dotknąć serca człowieka. Jednak nie jedyną. Dlatego również reżyseruję, uczyłem w szkole teatralnej, przez chwilę prowadziłem studio aktorskie w Paryżu. Zajmuję się wieloma sprawami - jedną nie potrafiłbym. Dlatego właśnie wyszedłem z teatru, z żadnym nie jestem związany instytucjonalnie. Aktorem bywam od czasu do czasu. Nie dałem się zniewolić jednemu zajęciu. Zawsze staram się żyć w zgodzie ze sobą, czyli być wolnym człowiekiem.

- A czy wolność nie kłóci się z egoizmem, który towarzyszy aktorstwu?

- Owszem, kłóci się. Artysta może być próżny, ale nie zapatrzony w siebie. Tylko zły aktor jest egocentrykiem. Dobry musi być otwarty na innych. A żeby móc się zwrócić ku innym, brać z innych, trzeba być wolnym.

- Czy właśnie potrzeba wolności, niezależności spowodowały, że po sukcesach w Starym Teatrze, potem w Powszechnym i Narodowym w Warszawie wyjechał Pan do Francji?

- Jak pani powiedziała, osiągnąłem sukces w tym zawodzie. Co więcej mnie czekało? Mogłem jeszcze zostać dyrektorem teatru albo ministrem kultury - gdyby mnie ktoś chciał i gdybym się do tego nadawał. Jednak nie nadaję się, to jest poza moim temperamentem i kompetencjami. Wyjechałem, bo dostałem fantastyczną propozycję od Claude'a Regy, aby zagrać w teatrze, w obcym języku. Mogłem poznać świat aktorski. Takich propozycji się nie odrzuca.

- To dlaczego nazwał Pan swoją decyzję "snem pijanego idioty"?

- Bo to było szaleństwo: wyjechać do obcego kraju bez dobrej znajomości języka. Nie pojechałem robić kariery, ale poznać świat. Przeszedłem ostrą szkołę we Francji, bo nic nie układało się tak, jak to sobie wyobrażałem. Na samą myśl, że mógłbym dziś powtórzyć ten wyczyn... Nie, nie odważyłbym się. To był młodzieńczy zryw szaleńca. A ja bywam szalony.

- Czy w ramach szaleństwa dziś również, jak przed laty, zadzwoniłby Pan w środku nocy do przyjaciela, by poinformować go, że właśnie w Paryżu kupił Pan tak dobry salceson, jak w Krakowie?

- Tego typu szaleństwa nadal sobie cenię. Gorzej z szalonymi decyzjami życiowymi. Wiek, dojrzałość każą rozważać argumenty. Wówczas, decydując się na wyjazd z Polski, chciałem koniecznie zmienić coś w życiu.

- Zmienił Pan, i to zasadniczo.

- Skoro powiedziałem "a", to trzeba było konsekwentnie uczyć się francuskiego, potem angielskiego, bo zaproszono mnie do Londynu, do głównej roli w sztuce reżyserowanej przez Karla Reisza, wybitnego reżysera. Od tej pory, obok Francji i Szwajcarii, zacząłem występować na londyńskim West Endzie. To, co przeżyłem we Francji, w Paryżu, w tym pięknym kraju ze wspaniałą kulturą, kuchnią i klimatem, ilu wspaniałych artystów poznałem, ile nakręciłem filmów i w ilu sztukach zagrałem - tego nikt mi nie odbierze.

- To gdzie jest Pański prawdziwy dom?

- W Paryżu, bo tam mieszkam najdłużej. Jednak czuję się Europejczykiem, jak mój dziad i ojciec. Tak naprawdę to chciałbym mieć domy we wszystkich stolicach Europy. Być może gdybym musiał wybierać ponownie, to osiadłbym w Londynie - światowej stolicy teatru, muzyki, mody. Grając w Londynie, gra się na cały świat, bo tam wszyscy przyjeżdżają oglądać spektakle. Dlatego fakt, że zostałem przyjęty do związku aktorów angielskich, poczytuję sobie za wielkie wyróżnienie. Jednak tak naprawdę prowadzę życie tułacze, gram w Paryżu, Genewie, Lozannie, ale też w Warszawie, gdzie występowałem w "Kolacji dla głupca" w teatrze Ateneum.

- Przerwał Pan jednak te występy?

- Nie mogłem ich kontynuować, a także zagrać Papkina w filmowej "Zemście" Wajdy, bo w Paryżu zaproponowano mi wspaniałą rolę w sztuce "Sklep za rogiem ulicy". Spektakl okazał się niebywałym sukcesem, zagraliśmy go 484 razy. Nie mogłem opuścić tak ważnego zdarzenia artystycznego. Mimo tułaczego życia, w Polsce bywam często, tutaj mam swój NIP, PESEL, mieszkanie w Warszawie, rodzinę i wspomnianą chałupę w Lanckoronie, choć mogłem kupić dom na Lazurowym Wybrzeżu. Nie chciałem. Bo tak naprawdę nigdy nie wyjechałem z Polski ani z Krakowa. I zawsze będę pamiętał, że dzięki filmom Andrzeja Wajdy zauważył mnie świat.

- W świecie zauważyli Pana też inni wybitni twórcy. Którzy okazali się najistotniejsi w Pańskich artystycznych poszukiwaniach?

- W Anglii był nim Karl Reisz, wielkiej klasy człowiek i artysta. Kiedy zaproponował mi jedną z głównych ról w Londynie - w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że zagram w teatralnej stolicy świata - przyjąłem tę propozycję z dużym lękiem. Byłem szczęśliwy, że u niego zagrałem i dumny, że zaprzyjaźniliśmy się. We Francji spotkałem Marcela Bluwala, wspaniałego reżysera, grałem z Simone Signoret, Gerardem Depardieu, Michelem Piccoli. Przed rokiem nakręciłem film z Philippem de Broca. Zaprzyjaźniłem się ze wspaniałymi Polakami: Jankiem Lebensteinem, Olą Watową, Kotem-Jeleńskim, Giedroyciem. Dzięki tym wszystkim ludziom świat mi się bardziej rozszerzył.

- Miał Pan szczęście do ludzi?

- Tak. Może dlatego, że jestem ich ciekaw i lubię ich słuchać.

- Polskiego teatru też jest Pan ciekaw?

- Oglądam sporo.

- W czym widzi Pan zasadniczą różnicę między polskim a europejskim teatrem?

- Przede wszystkim w strukturze. Ta polska etatyzacja na dłuższą metę jest nie do wytrzymania. Poza tym polskiemu teatrowi brakuje radości tworzenia i świeżego powiewu. Nadal obowiązuje powiew żałoby, narodowej mszy, w której wciąż opowiada się o świecie "Dziadami", "Wyzwoleniem".

- Jest też młody, zbuntowany teatr, opowiadający o brutalnej, współczesnej rzeczywistości.

- To są najczęściej spektakularne działania twórców, którzy chcą zwrócić na siebie uwagę. Ten rynsztok, to chamstwo, często oglądane na scenie, nie obraża mnie, ale zdumiewa. Tak jak zdumiewa mnie to, co dzieje się w Polsce: te afery, komisje, język i kultura, a raczej jej brak, polskiego parlamentu, arogancja i bezczelność władzy - tego nikt w cywilizowanym świecie nie może pojąć. Daleko nam do Europy. Bo wolność to nie znaczy pluć komuś w twarz, czy powiedzieć bezkarnie pięćdziesiąt razy k...a. Wolność polega na akceptacji drugiego człowieka. Naszemu społeczeństwu potrzebna jest kultura bycia i życia. Jesteśmy zmasakrowanym narodem, któremu łamano kręgosłup przez kilkadziesiąt lat. To cud, że jeszcze istniejemy. Dlatego trzeba chronić tę mądrą polską duszę, a nie tę głupią, zaściankową, buńczuczną, bezczelną i zadufaną w sobie. Trzeba umieć spojrzeć prawdzie prosto w oczy, żeby zobaczyć, że nie jesteśmy ani najpiękniejsi, ani najmądrzejsi, ani najmilsi. Gdyby w katolickim kraju słuchano papieża, to kraj ten na pewno byłby lepszy. Kiedy patrzę na to wszystko z pozycji człowieka nieuwikłanego w żadne koterie, a więc ostrzej widzącego, to jestem szczęśliwy, że wybrałem życie artysty. Dzięki temu czuję się wolny.

- Znów powraca Pan do tematu wolności,

- Bo to jest podstawowa sprawa w moim życiu.

- Skoro tak, to przypomnijmy pewne zdarzenie. Przed laty, podczas dyskusji o wolności i niezależności, wyrzucił Pan przez okno, swemu koledze, Olgierdowi Łukaszewiczowi, jego ulubioną patelnię.

- Bo Olgierd przywiązywał wówczas dużą wagę do gromadzonych przedmiotów.

- Dziś zrobiłby Pan to samo?

- Człowiek im więcej ma, tym więcej traci. A ważne w życiu jest to, by być mocnym: czasem w wierze, czasem w wierności. Dlatego każdego dnia wyrzucam moją patelnię przez okno.

Wojciech Pszoniak zaprezentuje "Belfra" jutro [5 lutego] o godz. 19 w teatrze "Bagatela".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji