Artykuły

Śmierć jest już blisko

Wystawiany w Teatrze Studio monodram Petera Turriniego "Nareszcie koniec" w wykonaniu Jana Peszka jest jednym z najciekawszych spektakli sezonu

O wielkich aktorach mawia się czasem, że potrafiliby stworzyć kreację recytując książkę telefoniczną. Nie wiem, co legło u podstaw tej teorii: wiara w potęgę aktorskiego kunsztu - a może wiara w magię liczb? Każdy, kogo pasjonują tego rodzaju zagadki, powinien koniecznie wybrać się do Teatru Studio i na nowy monodram Jana Peszka.

Autor monodramu - Peter Turrini - ma chyba za sobą wiele nie przespanych nocy spędzonych na zwyczajowym "liczeniu baranów", tekst swój oparł bowiem na tyleż genialnym co upiornym pomyśle: "Doliczę do tysiąca i się zastrzelę" - powiada na wstępie grany przez Peszka bohater. I rzeczywiście - zaczyna liczyć: z początku bardzo ociężale, obracając się zwolna wokół własnej osi - sprawia wrażenie, jakby każda kolejna liczba niosła ze sobą ciężar grzechu, którego nie potrafi wyznać. Jesteśmy świadkami obłąkańczej spowiedzi, a każdy z nas - jak w soczewce - widzi w niej odbicie własnego losu. Każda kolejna sekunda, odjęta z życia bohatera, jest już stracona na zawsze -również dla nas. Bo przecież i nasze życie nie jest niczym innym, jak bezustannym, monotonnym odliczaniem w oczekiwaniu na z góry ukartowany koniec. Pomyślisz Drogi Czytelniku, że plotę banały. Nie bez racji. Siła teatru polega właśnie na tym, że banały urastają w nim do rangi prawd uniwersalnych.

Ponieważ z czasem rytuał liczenia staje się zbyt nużący, bohater urozmaica go opowiadaniem swojego życia, które, mimo pozornych sukcesów i barwnych epizodów, było w rzeczywistości pasmem udręk i niepowodzeń. Nic też dziwnego, że wspomnienia potęgują tylko uczucie odrazy i nakłaniają do ponowienia czynności odliczania: "tysiąc" zbliża się nieubłaganie... Nie chcę zdradzać, jak rzecz się kończy, by nie psuć "zabawy" potencjalnym widzom. Monodram Peszka jest przewrotną zabawą w śmierć. Oglądając spektakl, zaczynamy rozumieć, dlaczego przez tyle stuleci aktorska profesja była tak wytrwale piętnowana. Każdy, kto w dzieciństwie bawił się "w wojnę", pamięta zapewne chwilę, gdy celował do kolegi z plastikowego pistoletu, widzący to dorośli - o ile byli rozsądni - karcili nas natychmiast. Otóż, podczas niespełna godzinnego seansu, Peszek kilkakrotnie przystawia sobie rewolwer do skroni, jednak wymogi dobrego wychowania nie pozwalają nikomu z widzów wtargnąć na scenę i krzyknąć: "Przestań! - Nigdy więcej tego nie rób!" W ten sposób Turrini łapie nas w pułapkę: jesteśmy współwinni - już przez sam fakt uczestnictwa w spektaklu. W końcu aktor bawi się w samobójstwo jedynie dla naszej intelektualnej i estetycznej przyjemności.

Kreacja Peszka osiąga tę niespotykaną jedność, kiedy nie wiadomo już, czy uskrzydla go kość tekstu, czy też jest odwrotnie. Niezwykłą intensywność osiąga aktor w końcowym fragmencie spektaklu. Kiedy światło punktówki wydobywa z mroku jego twarz, grymas, jaki wówczas przybiera, może się później śnić po nocach. Potem aktor - rozluźniony i uśmiechnięty - pojawia się ponownie, by przyjąć zasłużone brawa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej krótkiej chwili, pomiędzy odegranym, fikcyjnym przerażeniem, a rzeczywistym luzem i zadowoleniem z dobrze wykonanej pracy, jest przepaść, w której spoczywa mroczna tajemnica aktorstwa.

Peter Turrini "Nareszcie koniec"

przekład: Aleksander Berlin

reżyseria: Zbigniew Brzoza

scenografia: Katarzyna Jarnuszkiewicz

muzyka: Paweł Mykietyn

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji