Artykuły

Moskwa w domu

Przedstawienie jest manifestacją, a ponowoczesne dzieło sztuki negocjuje swoje reprezentacje w przestrzeni publicznej - doraźnej, więc agresywnej. (z podręcznika)

Do czego dwie młode Polki mogłyby użyć tekstu starego rosyjskiego pisarza o trzech (a nawet czterech) kobietach na skraju załamania nerwowego? Do poradzenia sobie ze swoją młodością, ze swoją kobiecością, a wreszcie z polskością swoją. Będzie zatem postmodernistycznie, seksistowsko i psychodelicznie - będzie przeciw. Przeciw logocentrycznej władzy jednego Autora manifestują, całkiem logicznie, dwie Reżyserki.

Ich siostry nie mieszkają "tylko" w Rosji, ale na szczęście nie "również" w Polsce; one mieszkają w domu. U ojca żyją, martwego, z jego przeszłości się utrzymują, jakby go one jeszcze miały, a on miał je. Czy to rodzinne gniazdko, tak rzadko wietrzone (wskutek niesprzyjającego klimatu), nie mogłoby się nazywać: ojczyzna?

Bo ta ich Moskwa to żaden wyjazd, one w Moskwie się urodziły! Moskwa to powrót do kraju dzieciństwa, do raju niedojrzałości; ale i do życia "normalnego", czyli światowego, godnego panien z inteligencji, co to znają po trzy języki. Moskwa oznacza koniec wygnania na prowincję Imperium, koniec zadomowienia w ciepłym wnętrzu tymczasowego "u siebie".

Bo tutaj gdzieśmy są? Na marginesie sensu? Poza właściwym wzorem tekstu splecionego w stolicy? Zycie, wiadomo, jest gdzie indziej. Madame Bovary czyta tam Kunderę, dekonstruując go w buduarze dla czystej przyjemności filozofowania. Tu, w naszej guberni, najwyżej jakiś oficer swoim "pofilozofujmy" przerwie kłopotliwe "nie ma o czym mówić", a miejscowa inteligencja przejrzy ledwie ciekawostki z wielkiego świata, starannie wybrane przez światłych redaktorów lokalnej gazety. Który to skrawek mapy? Może Wrocław, upiększający germański gotyk świecidełkami, jak stara panna, co by się chciała szybko wydać za Obcego? A może Wałbrzych, umorusany węglem, pełen wyobcowanych biedaszybów, co-mogą-Uczyć-już tylko na perwersyjny urok nędzy? Wszystko naraz - teatr okrucieństwa i domowa przemoc, bezlitosna satyra i pobłażliwa ironia.

1 . Wrocławski spektakl zaprojektowany przez Monikę Pęcikiewicz i wałbrzyskie wydarzenie teatralne sprowokowane przez Julkę Wiktoriańską dzieją się "w domu", w swojsko naszym miejscu, objętym wszakże cudzysłowem. Chłodne, eleganckie, funkcjonalne wnętrze Teatru Polskiego narzuca swój styl już od progu. Wchodząc na salę, nim zgasły światła i zapłonęły punktowce, miałem nieodparte podejrzenie, że będzie pięknie i nieprzyjemnie, obco i dotkliwie; że będzie (tak to nazwałem później) po sąsiedzku - rosyjskie klimaty w niemieckich dekoracjach.

Reżyserce udało się wyobcować spektakl z natrętnej aktualności i zarazem uwypuklić jego treść wewnętrzną gestem jednostronnej deformacji semantycznej. Na uwagę zasługuje (poprawnie zrealizowany przez Karolinę Benoit) chwyt rozproszenia przestrzeni. Jesteśmy w tym samym czasie, permanentnie przytomni, we wszystkich miejscach: w salonie umeblowanym wspomnieniami z dzieciństwa, w kuchni naszej i w sypialni cudzej, w lokalnym domu kultury, w socrealistycznym mieście, w tym teatrze, w nigdzie. Znakomita "architektura" światła (Kariny Kleszczewskiej) zniewala i zwodzi - kieruje uwagę widza w głąb sceny, by zaraz zawrócić ją na powierzchnię, tuż przed pierwszy rząd - ze sprawnością kamery. Głosy aktorów, raz po raz, dochodzą z głośników, jakby przypadkiem włączał się mikrofon, jakby to, co widzimy, działo się również gdzie indziej. Ten efekt, wzmocniony i lepiej wygrany, pozwoliłby rozbitą przestrzeń jeszcze bardziej rozpiąć w pozascenicznym wymiarze.

Ale raczej nie tak miało być. Reżyserka idzie, raz jedyny chyba, za Czechowem, kiedy izoluje poszczególne sceny, jakby wstawiając je do teatralnie wysterylizowanego "tu i teraz", skądinąd z nieteatralnego świata ubabranego we wspomnieniach, w obsesjach, w lękach. Przejmujące, dotkliwe. Scenę rozmowy Nataszy z mężem, rozmowy przez nieistniejącą, ale bezlitośnie ich rozdzielającą ścianę, rozmowy słyszanej tylko od strony żony, włączyłbym do antologii monologów. W tym miejscu wypada upomnieć się o Annę Ilczuk w roli matki, żony i szwagierki, która tknęła mnie chyba najczulej. Bo też i "dotykanie do żywego" właśnie - ale nie bebechowate "przeżywanie", tylko behawioralno-psychodeliczna metoda, "opowiadanie sobą" o postaci - zdaje się celem takiego rodzaju aktorstwa, jaki reżyserce udaje się wydobyć z każdego aktora odrębnie, każdemu z osobna dając szansę pełnej, artystycznej kreacji. Tyle że takie mówienie - nie tekstu, lecz tekstem - usadza widza na miejscu widza, jak w kinie raczej niż w teatrze. Mówi się tutaj nie do mnie, nie ze mną, również nie ostentacyjnie beze mnie, ale wobec (wobec tego, który ma jedynie reagować, poprawnie, przewidywalnie, dać się sprowokować).

Tymczasem przez Julię Wiktoriańską zaproszeni zostaniemy (dowiezieni nawet) na herbatkę w zapuszczonym domu na terenie Rodzinnych Ogródków Działkowych przy ulicy Ludowej. Wnętrze podłe, ni to ruskie, ni to pruskie, jakieś post-socjalne, bo mógłby być tutaj prowincjonalny klub oficerski, albo świetlica szkoły gminnej. Ale jest doraźnie urządzony teatr, prawie amatorski, prawie offowy - każdy mógłby w nim zagrać. Zaczyna się już na korytarzu: częstują czajem (z pustych filiżanek), samowar się psuje (i już do końca go nie naprawią), oficerowie, w rozchełstanych mundurkach harcerskich, przepraszają nas (nie kogoś innego) za (niezawinione, choć zaplanowane) niedogodności. I od pierwszej sceny, przez kulminację w scenach środkowych, aż do tragifarsowego rozwiązania wiadomo, że będzie śmiesznie. Tu nie opowiada się o siostrzyczkach nie wybierających się do Moskwy, tu się komentuje, na naszych oczach, dramat "Trzy siostry"; tę farsę o prowincjonalnych gąskach, o niedorosłych podoficerach i ich komendancie, podtatusiałym bawidamku.

A na tylnej ścianie - lustro. W nim widzowie. Trochę młodzieży, reagującej jak Irinka znudzeniem i zgrywą, marzącej, żeby się stąd wyrwać, choćby do Wrocławia; kilku statecznych mieszczan z gosposiami, jak nauczyciel Kułygin, grających znawców sztuki europejskiej. Brudnawo tu jakoś i tandetnie, zewsząd te niemodne pieśni zabużańskie, ale za to - proszę - każdy może zagrać... uczestnika happeningu na działkach! Zegar na ścianie wskazuje czas aktualny, wszyscy w nim jesteśmy; a oni, ci zabawiacze publiczności, są z nami, skoro się do nas zwracają bezpośrednio, zaczepnie nawet. Kiedy papierowa Masza, czyli żywa Marta Zięba, staje obok mnie w sukni balowej, z papierosem w ustach, uśmiecha się prowokacyjnie, czuję nawet jej perfumy. To co ja mam zrobić? Nonszalancko zakładam nogę na nogę, ubieram maskę typu "czego się boisz, głupia", czyli, żeby się nie dać nabrać na realizm, w samoobronnym odruchu przywdziewam zbroję (autentyczną!) wytresowanego samca. A kiedy chyłkiem, w szlafroku, wypełza z barłogu Piotr Tokarz - w sugestywnie zbudowanej roli brata Andrzeja, inteligenckiego safanduły, co to zamiast zostać profesorem dał się wybrać do rady powiatu - też jestem z nim, chociaż nie chcę być po jego stronie. W przeciwieństwie do tamtego spektaklu, gorąco odpychającego cielesnymi emocjami, a zimnego w mechanicznie wciągającej formie jak japoński komiks, ten tu kabaretowy, na wpół improwizowany sitcom dla inteligencji na chłodno mnie angażuje, na szczęście w zabawę.

Teatralne dekoracje na wrocławskiej scenie sugerują nie-dom, raczej otwarte pudełko, przestrzeń wewnętrzną, lecz pozbawioną ścian. Oto jakiś model świadomości, jakieś terrarium, jakiś schron nie dający schronienia, kryjówka bezpardonowo odsłaniająca wszystko, co chciałoby się ukryć. W wałbrzyskim niby-domu demonstracyjnie naturalnie nie urządzona izba (o ścianach wyłożonych obskurną boazerią i z balkonikiem pociągniętym olejną) szybko umyka naszej uwadze; wrastamy w nią bez oporów, akceptujemy jej nędzę. Już nie chcemy mieszkać w takich miejscach, nie traktujemy ich poważnie, przyszliśmy więc, by się zabawić, jak w klubokawiarni urządzonej w stylu na szczęście minionym.

Zapobiegliwie nowoczesna scena i uparcie zapominana izba pamięci prowokują każda na swój sposób, ale obie chcą być tylko sobą. Znaczy to, że ani nie udają czechowowskiej Rosji, ani nie chcą nas przenieść siłą do współczesnej Polski, raczej próbują się (nas?) przed tą aktualnością obronić, wydobywając z dramatu teatr czysty. I tylko bokiem wyłazi im... kraj graniczący z Imperium, królestwo podległe, rządzone przez inteligencko-oficerską oligarchię. Państwo wciąż jeszcze nie umiejące stać się swym własnym autorem, zdolne na razie (lecz jak sprawnie!) reżyserować panieńskie resentymenty.

2. Tymczasem więc, w oczekiwaniu na zmartwychwstanie, żyje sobie ta rodzinka jakimś nie-życiem, nie-sensem i nie-miłością. I najwyraźniej to właśnie daje jej życiową siłę, skoro się tego trzyma, kurczowo. Trzy siostry siedzą i plotą, dziergają sobie koronki - siatki, kratki, strukturę, klauzurę - zamiast pleść losy swoje i swoich przyszłych. Trzy Niedojrzałe Parki? Czyjego losu prządki?

Niczyjego chyba. Czyż bowiem w żałosnych komediach rosyjskiego lekarza, zarażonych słowiańską melancholią, nie przywykliśmy oglądać "ludzi zbędnych"? Przywykliśmy tak, że patrzymy na nich nie bez zbędnych emocji? Ale chyba nie tym razem. Ten tu Czechow będzie post-rosyjski, post-modernistyczny, post-metafizyczny i post-kolonialny też. Bo cały jest stąd, z Priwislanskiego Kraju nad Odrą? Przychodzi mi bowiem do głowy (w moim obcym języku), że gdyby ten Czechow był chociaż trochę po rosyjsku, to może dałoby się w dom Prozorowów zajrzeć przez metafizyczny wziernik. Choćby to miała być dziura ziejąca brakiem.

Tymczasem obie reżyserki nawet nie próbują rozumieć autora. Pierwsza zakłada z góry, że skoro "tekst dramatyczny [...] dopiero na scenie staje się przejmujący, nigdy sam w sobie", to wypowiedzi osób dramatu nie mają znaczenia, mają tylko funkcję. Druga ostentacyjnie szeleści papierem, układając rozweselającą animację z wyciętych figurek. Co więcej, zdaje się, że obie nabierają się bezbronnie na czechowowskie "gadulstwo", w którym oczywiście nie może być treści - można go użyć jedynie do zmajstrowania efektów scenicznych. W obu przedstawieniach, choć w każdym inaczej, daje się bowiem zauważyć specyficzne podejście do wypowiadanych słów. Chociaż Wiktoriańska każe swoim aktorom konsekwentnie i nieprzerwanie parodiować "banały" filozoficznych konwersacji wokół samowara, a Pęcikiewicz te same wypowiedzi deformuje "mechaniczną" manierą, która każde zdanie sprowadza do poziomu frazesu, to przecież obie zrobiły z dramatem Czechowa to samo - niecnie wykorzystały go przeciw niemu.

W Wałbrzychu panna Julia radzi sobie z ruskim wodolejstwem, dystansując się wobec komicznego świata wilków spragnionych zajęcy. I trzeba przyznać, że robi to z wdziękiem, dowcipnie. Ale gdybym był złośliwym rusofilem, to powiedziałbym, że robi to "po polsku"; to nie jest Rosja "w oczach Zachodu", czyli demonicznie karykaturalna, niezrozumiana - to jest Rosja pomniejszona postkolonialnym uśmieszkiem, na jaki zdobywają się mniej samodzielne narody. Bo, a nuż by nas przerosła ta "dzicz zaporoska"! A wtedy ich post-orientalne "pofilozofujmy" mogłoby ukazać, prawem stosunków bilateralnych, nasze protozapadnickie "nie ma nic do powiedzenia".

Za to we Wrocławiu kompleks powiatowy w drugą stronę chyba chciałby się rozwiązać. Nudną atmosferę wygodnego domu w Teatrze Polskim zapładnia wprawdzie jakiś Duszny Niepokój, ale rychło okazuje się, że to Mdłości; na chwilę wybuchnie z niego jakiś lewosławny Święty Zapał, ale go zaraz Uświadomiona Konieczność spopieli w rozżarzonych węglach pod samowarem. Zresztą, czy tutaj jest jakiś samowar? Chyba tylko jako zbędny prezent. Tutaj też się mówi - tylko po to, żeby pokazać, że to nic nie znaczy. Rzecz w tym przecież, wyzna reżyserka, "żeby postawić się poza tekstem, sprawdzić, zobaczyć, jak ten banał wygląda z zewnątrz, czy zdoła odkleić się od prawdziwego życia". Jasne, że zdoła; wtedy Etos (one) na lewo, a Logos (oni) na prawo - przystanek w drodze do Stolicy.

Patrzyłem w głąb perfekcyjnie zaprojektowanej przestrzeni scenicznej Teatru Polskiego zaciekawiony, raz po raz dając się wciągać w reżyserskie niespodzianki, chwilami naprawdę dotknięty. A jednak po wyjściu na średniowieczne ulice, zanim doszedłem do rynku, byłem już pewien, że zobaczyłem realizację pomysłu, nie myśl odkrywczą. Toteż, oglądany następnego wieczoru, wałbrzyski happening przy herbatce, w zdegradowanym wnętrzu post-ideologicznym, wydał mi się jednak intelektualnie bardziej samorodny oraz, dzięki swej "staroświeckości", odświeżająco nowoczesny. To rzecz zrobiona nie perfekcyjnie - bo też nie gestem gorliwej neofitki, oszlifowanej modnymi teoriami w jakimś zakładzie edukacji otwartej - lecz ręką lekką, umiejącą trzymać spodek z filiżanką paryskiej petit noir z bezpretensjonalnym wdziękiem. A jednak w tym przedłużającym się, groteskowym naigrywaniu się do lusterka historyjka szybko okazała się monotonna, pomysł łatwy i ubogi, symptomatycznie niedojrzały.

Dwa dobre spektakle, a każdy inaczej, bo jeden wstrząsa prawdziwie, a drugi śmieszy szczerze. Obie reżyserki pokazały widzom wizje po kobiecemu zmysłowe i cieleśnie niemal czułe (miękkie rzeźby Pągowskiej?). Ale jedna trochę zbladła, a druga zaczerwieniła się przy tym, jakby odkryły dwie intymności: przerażającą (we Wrocławiu) i zawstydzającą (w Wałbrzychu), które trzeba było jakoś efektownie ukryć. Aż się prosi więc, by je podejrzeć z męskiego, a jakże, punktu widzenia. Ale także, wybaczcie bezczelność, z punktu widzenia autora. I cóż widać? Monika Pęcikiewicz odsłoniła, gwałtownym gestem, kobiecą brutalność; Julka Wiktoriańska, machnąwszy ręką, mimowolnie zdradziła tajemnicę dziewczyńskiej niedojrzałości. Naprawdę dobry teatr - wszystko gra. Na czułej scenie nagrywa się każde kaszlnięcie.

3. To tyle o pięknie. Przejdźmy teraz od rzeczy ostatnio modnych do rzeczy samej, do rzeczywistości ostatecznej i porozmawiajmy jak mężczyzna z kobietą - na ubitej ziemi, czyli w kuchni. Bo w końcu w tych znakomitych spektaklach wcale nie idzie na noże; dziewczyny walą wprawdzie między oczy, ale ostrze ich jednostronnego toporka zmiękcza estetyka. Jeśli zatem wolno, pozwolę sobie wyostrzyć spór za pomocą diabolicznie samczego narzędzia - filozoficznej brzytwy.

Takiemu samcowi to "choćby obiadu nie daj, tylko pozwól filozofować" (Solony). Zaś bez obiadu zrobi się mały i filozofia mu nawet nie pomoże w naszych oczach urosnąć. "Więc na pociechę trzeba mi wmawiać [Czebutykin], że moje życie jest górne". I tak to mężczyźni wymyślili myślenie, żeby się (i nas) oszukiwać; a ten doktor z prowincji tylko ich zdemaskował. Przecież oczywiste, że to gadulstwo o niczym, że liczą się tylko emocje. Miłość? No, tak bym tego nie nazwał; raczej czysta, nieskażona treścią, afektacja ku... Drżące ciała? Nic więcej nie mamy. Każdy tu kocha nie tego, przez którego jest kochany; miłość napotyka próżnię. Każdy zda się dążyć nie swoją drogą, w nieznanym kierunku. Jeśli to jeszcze jest rodzina, to już rozłączna; jeśli społeczność, to w stanie rozkładu. Wzajemne relacje są tyleż splątane, co rozplecione. Wszyscy w sieci, przyciśnięci do siebie, nie dają sobie jednak oparcia. Ta sieć trzyma ich pod powierzchnią, pod tym lodem, co to w maju jeszcze przykrywa północno-zachodnie gubernie. "I może się tak stać, że nasze życie teraźniejsze [...] będzie się wydawało dziwne, niedorzeczne, niemądre - pułkownik Wierszynin posuwa się dalej - nie dość czyste, może nawet grzeszne..." Tak mu się wymsknęło?

Czy może jednak jakaś głębia skrywa się w tej depresji? Przypominają mi się etruskie mozaiki: sieć pełna ryb, zanurzona w wodzie, tuż przed wyciągnięciem - życie jako powstrzymana śmierć. Co archaiczna kultura śródziemnomorska ma wspólnego z Rosją przed- i z Polską porewolucyjną? Czechow opowiada o krainie rozległej, a przecież domowej; i tak nas przez nią prowadzi, jakby przeprowadzał smutną, choć troskliwą, krytykę cywilizacji. To, co oficjalne, co na powierzchni, daje się opisać metaforą prywatności, czyli głębi. Banał codziennych rozmów przy stole jest tutaj właśnie poddany przenośni; nie odsłania "realistycznie" życia, którego nieznośny bezsens musi być wzięty w cudzysłów, żeby dał się unieść, ale właśnie przenosi problem z carskiego dworu do domu klasy średniej. Tu bowiem pulsuje otwarte wnętrze obudowanej instytucjami (armia, szkoła, poczta) domowej przestrzeni prywatnych wspomnień i pragnień, ciało ojczyzny.

No więc - dom ojca, dom zawsze niechciany, ale jedyny, z którego nie można się wyprowadzić. Dlaczego? Bo tamta Rosja, wiecznie zmęczona i wyczerpana, nie chciała umrzeć, wolała się wykończyć w jałowych wysiłkach zrealizowania nie swojego przeznaczenia. Podtrzymywała swój postimperialny porządek w pseudoreformach, żyjąc niczym panienka z dobrego domu, co to się żywi marzeniem o życiu w stolicy. Ta rosyjska panna robiła wszystko (czyli nic), by jednak zostać prowincjonalną gąską; co z tego, że wielkich rozmiarów. To się musiało skończyć frustracją; tupanie nogami, drażliwość, awantury o drobiazgi. Po śmierci mamy i taty, dziewczynki nie chcą lub nie umieją dorosnąć. I tak to działa, tak się tekst plecie, łączy kuchenne z gabinetowym.

Co analityk widzi w tej psychodramie? Odwet. Wszystkiemu winni są mężczyźni, chamy albo słabeusze. "Tri siestry" to znaczy "One" - nie po rosyjsku (po angielsku? po polsku?)

- Jeden w Trzech Kobietach. Ów pojedynczy nie jest bynajmniej Ojcem, nie Kochankiem nawet; to Mężczyzna - antybohater, przez którego wszystko się stało. One zaś są stroną poszkodowaną, bo przecież są po słusznej stronie. Tak, obie opowieści o wrażliwych kobietach, przeznaczone są dla... samców. Pęcikiewicz ostentacyjnie rezygnuje z wojskowych, żeby ostatnią broń z ręki męskiej wytrącić, umundurowane bohaterstwo. Wiktoriańska nonszalancko parodiuje (profanuje?) mundur, sprowadzając go do chłopięcej "panterki" lub modnisiowatych ciuchów żigolaka. Szczególnie w przedstawieniu wrocławskim, jednoznacznie manifestującym feministyczny temperament autorki, mężczyźni są ciężarem; jeśli nie po prostu tępi i emocjonalnie brutalni (profesor Kułygin robi za wuefistę), to przynajmniej głupkowaci (doktor Czebutykin, morduchna pijacka), a już na pewno żałośni (Tuzenbach, inteligent z arystokracji, rozmiękczony); co najwyżej pożałowania godni w swojej życiowej zbędności. Tak, to oni, ci "inni" od nas - wrażliwych aż do histerii, niespełnionych, moralnie czystych, inteligentnych i pracowitych, a na dodatek wiernie stojących na straży marzenia - ponoszą odpowiedzialność za nasze nieszczęście!

Mężczyzna jako kozioł ofiarny? Czy to jest aby politycznie słuszne? Nie ważne. Ważne, że emocjonalnie niebezpieczne, że grozi zapaścią. Oto bowiem utkany z antymęskich kompleksów spektakl mimowolnie umieszcza stereotypowo męskie cechy/grzechy w pozycji "cienia" kobiecej wrażliwości. Przecie te panny szukają spełnienia nie w losach swoich, a w losie brata swojego, zastępczo; w silnych ramionach pułkownikowskich szukają wyswobodzenia od nudy, na słaby charakter doktorka przerzucają odpowiedzialność za niemoc własną, w końcu na sztabskapitana wyleją toksyczne resztki. Siostry niczego nie chcą naprawdę, wolą mówić "chciała-bym" zamiast "chcę", utrwalając w ten sposób tryb niedokonany. Skrywają (wypierają?) marzenie o utrzymaniu stanu zawieszenia, słodkiego życia pośród pragnień - bo w istocie oczekują, aby ta, napierająca na teraźniejszość, potencja życia wyciągnęła z nich słowa, gesty, zajęcia i by ostatecznie wydaliła, sama z siebie, tę nerwicową krzątaninę, tak prawdopodobnie udającą porządkowanie, której nurt porywa ku przyszłości, nieprzytomnie.

Kiedy Kinga Preis w roli Iriny - nastolatki, która zawsze ma rację, niezbrukanej doświadczeniem, czystej jak łza, niekochanej - wchodzi do swojego pokoju i zastaje tam nagiego Tuzenbacha, paraliżuje ją... co? Co to za uczucie? Powoli, z odrazą, podnosi rozrzucone na podłodze ubrania (jawne niechlujstwo brudnych, męskich myśli) zakochanego w niej, nie młodego już (inaczej niż u Czechowa) mężczyzny, żeby poskładać je starannie (oczywisty znak mściwej, kobiecej perfekcji) na łóżku, a wtedy on, poniżony potencjalną winą, zasłaniając przyrodzenie przyodziewkiem, opuszcza miejsce niespełnienia. W tamtej chwili miałem ochotę krzyknąć: "Oskarżam!". I żałuję, że Wojciech Ziemiański nie wyszedł z roli, w moim imieniu.

Za to autorka tej inscenizacji egzekucji gładko wślizgnęła się w rolę ofiary, zwycięskiej rzecz jasna. Kinga Preis gra tutaj przecie Pannę Monikę, niegrzeczną dziewczynkę na swoim nowym błękitnym ro-werku, która łaskawie pozwala samcom zabijać się w pojedynkach. Sami sobie winni, skoro się bawią w te krwawe obrzędy, zamiast zaspakajać nasze teatralne "chciałabym być".

4. Ale ból kobiet w Teatrze Polskim nie jest udawany, tak jak udawane są sceny z życia na działkach w Wałbrzychu. One cierpią ból bez przyczyny, bez celu, bez znaczenia. Dlatego ten ich nielogiczny ból taki jest bolesny, nad sobą jeszcze bolejący, tautologicznie samobójczy. Boli je w istocie brak, którego nie umieją nawet umiejscowić, w tak bardzo rozbitej żyją przestrzeni. Tego braku brakowało mi w reżyserskich manifestacjach kobiecego niezaspokojenia. W obu, choć w każdej inaczej.

Brak sensu? Czechow tylko coś mamrocze, rosyjskie piereżywanie w miejsce logiki... Rozum nas oszukuje (ale w jakim celu?) logiczną ścisłością wywodu, który porządek i dyscyplinę demonstruje jako atrybuty prawdy, zaś w egzystencjalnych decyzjach chce widzieć grę ślepych instynktów. To lęki i marzenia, urojone, trzymają nas przy życiu, wbrew temu, co rozum dyktuje. Rozum niezdolny nadać życiu sens, może wysnuć z siebie jeden tylko wniosek - samobójstwo, samozatracenie w bezsensownej aktywności, autodestrukcyjna agresja. No, bo po co przedłużać tę farsę? Finał: jedyny szczęśliwy umiera, a ostatnie słowa będą: "Nie wiem, jak ci to powiedzieć". Celebrowanie urazów zamiast terapii skutkuje odwrotnością katharsis; analityk diagnozuje ból zamiast choroby i w końcu, wyczerpawszy swą badawczą pasję, porzuca pacjenta, którego jedynym sposobem na złagodzenie cierpienia będzie odtąd samozatracanie się w niewrażliwości. Dobry teatr może być naprawdę niebezpieczny.

"Nasze teraźniejsze życie, na które się jakoś godzimy, z czasem wyda się dziwne, niedorzeczne..." - nie jest to bynajmniej banał, chociaż brzmi banalnie. Czyż bowiem nie jest prawdą, że żyjemy dla innych, dla dobra (nie dam się skusić na cudzysłów) ludzkości? Albo, w zależności od wylosowanej ideologii, gatunku? Kiedy rozum ciągnie indywiduum ku śmierci, instynkt stadny popycha ciało ku ciału, używając nas do czegoś... co się w głowie nie mieści. Metafizyka?

Nie, ta już minęła. Żyjemy teraz nie w imię czegoś, lecz mimo tego, co nas od życia odciąga i dzięki temu, co każe nam się go trzymać bolesnym uściskiem. Tym czymś - tak ja, po męsku, rozumiem Czechowa - nie są pretensje do świata, ale... coś innego. Bo właśnie "inność" mnie pociąga, odpychająca inność osoby nie różnej ode mnie, a jednak zaskakująco ze mną nie tożsamej. W tej inności musi być jakaś obietnica. Czy inaczej wszyscy lgnęliby do siebie jak rodzeństwo, jak rodzina, chociażby tylko zastępcza, w zaprzyjaźnionym domu? Każdy tu zbliża się do drugiego, nieśmiało i natrętnie, instynktownie trafnie wyczuwając i rozumem sobie pomagając tak niezdarnie, że spełnienie mogłoby nastąpić, gdyby zamiast krzyczeć "chcę być sobą", dało się też czasem szepnąć "chcę żyć z tobą". I udaje się, Irinie, i nie... Więc to ma być to słowiańskie pocieszenie? Ten środkowoeuropejski, melancholijny optymizm? Może to coś właśnie, innością swoją, pozwala odróżnić - histerię od wściekłości, a wściekłość od gniewu? Tej pierwszej ulegam, ta druga mnie wyraża, ten ostatni manifestuje się za moim pośrednictwem. Dzięki takiemu semantycznemu przesunięciu udaje mi się, codziennie od nowa, żyć w trzech wymiarach - a nie tylko face to face, do lustra.

Ale innego życia nie będzie, nie ma piątego aktu. Nie będzie innego życia niż konieczność, żyje się z konieczności, żyje się w niewoli życia. Uświadomienie, w tej sytuacji, jawi się jako jedyna wolność, jako "wyzwalanie" się przez podejrzliwe dekonstruowanie uzależnień, żeby je opisać, przedstawić, zainscenizować. A przecie niespełnieniem swoim się karmiąc, żyje się jakby w zastępstwie siebie, żyje się sobą cudzym; cóż, że ładniejszym, skoro fantasmagorycznym. Można na przykład żyć ciągłą opozycją, nieustającym przeciwstawianiem tego, co się osiągnąć powinno, temu, co jest do zrobienia. Albo inaczej, dowcipniej, dworować sobie z samego myślenia, nie angażując żadnej myśli. Trzeba zatem podtrzymywać przeświadczenie, że teraz jest źle, żeby dało się żyć w tym wyimaginowanym lepszym, którego wizja odróżnia wybranych na wizjonerów od skazanych na rzeczywistość. Słowem: podtrzymywać duszne malkontenctwo zamiast przegryźć sieć i wypłynąć. Tylko, kto da przykład? Za czyim przewodem?

Czechow pisze o inteligencji powołanej do przewodzenia, niezdolnej sprostać temu we-zwaniu. Bo te siostry, mimo wszystko, reprezentują wartości - Olga jest dobra, Masza sprawiedliwa, Irina czysta - są sercem prowincji. Czy dlatego, że szlachetnie tęsknią do centrum? A jednak pogłębiają w sobie frustrację, która zawsze w końcu stanie się źródłem agresji; odbierają sobie tym sposobem możność... Działania? Kochania? No, niechby tylko, samorealizacji. Czyżby miały być esencją kobiecości, animą społeczeństwa? Też. Bo Czechow, tak go podejrzewam, szatański plan powziął - pisząc o kobietach, pisać o intymnej stronie życia... mężczyzn. A tym samym o nieoficjalnej Rosji, o niejawnej Europie.

Człowiek czechowowski wie już, że będzie ponowoczesny. To nie utrata dawnego paradygmatu go boli, to ta nowa wiedza stała się źródłem cierpienia. "Pofilozofujmy" zatem? Tylko to zostało - dyskutowanie o tym, co stało się zbędne, podtrzymywanie nieaktualnego obrazu świata, żeby przynajmniej było w co wątpić. "Trzy siostry" to również dramat winy, która zjawia się w masce frustracji, dramat o niedopełnieniu obowiązku, o niedostatecznym wypełnieniu miękką miazgą codzienności pustej formy człowieczeństwa - zdecydowanie za wielkiej na jedno życie, skrojonej jakby na inne, zbiorowe ciało. Pomiędzy rzuconym w przyszłość projektem osoby a przycupniętym u progu przeszłości planowaniem osobistym zieje niezamieszkała ziemia niczyja - jałowa nieskończoność tego, co po metafizyce. Oto człowiek nowoczesny został z czymś czcigodnym w rękach, ale nie wie jeszcze, jakim gestem mógłby to godnie uczcić.

A teraz mamy sceny z Czechowa: przyjazdy, odjazdy, powitania, pożegnania - patrzymy na to z szóstego rzędu, siedzimy w progu, czekamy. I jakiej Moskwy wyglądamy, taką sobie przedstawiamy. U siebie, w prowincjonalnej stolicy prowincjonalnej guberni - zawczasu, zastępczo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji