Artykuły

"Lecą wędrowne ptaki..."

Kolejna fala mody na Czechowa nie ominęła także Krakowa, gdzie po Płatonowie Wiśniewskiego i Wiśniowym sadzie Brzyka właśnie Andrzej Domalik wyreżyserował Trzy siostry.

Domalik udowadniał już, że ma dobrą rękę do Czechowa. Także jego adaptacji Trzech sióstr, na dobrą sprawę, trudno wiele zarzucić. Reżyser wykreślił z dramatu postaci epizodyczne (m. in. stróża Fieraponta i niańkę Anfisę), poskracał (czasem przesadnie) monologi i dialogi, a na plan pierwszy - obok tytułowych trzech sióstr - wysunął Czebutykina (mówiąc żartem, zrobił to całkiem dosłownie: Doktor prawie przez cały spektakl pozostaje na proscenium). Powstało konsekwentne i przemyślane przedstawienie, z dobrymi rolami Jana Frycza (Wierszynin), Jana Nowickiego (Czebutykin; obaj aktorzy grają gościnnie i mają znacznie słabszych dublerów) oraz Magdaleny Walach (Irina), gdzie wszystko wydaje się takie, jakie u Czechowa "być powinno". Miały być trzy siostry tęskniące za Moskwą? Są trzy siostry tęskniące za Moskwą. Miał być postawny Wierszynin w żołnierskim mundurze? I jest postawny (z tym że bardziej postawny jest Wierszynin - Frycz niż Wierszynin - Sośnierz...). Miało być trochę smutno, a trochę śmiesznie? I jest smutno - jest nawet bardzo smutno i serio, a bardzo mało śmiesznie...

Bynajmniej nie ironizuję. Przedstawienie Domalika naprawdę dobrze się ogląda. Ma ono kilka bardzo ładnych scen, a Czechowowski klimat doskonale współtworzy interesująca scenografia Marcina Jarnuszkiewicza i wzruszająca muzyka Stanisława Radwana. Czy trzeba czegoś więcej, patrząc na naszą teatralną mizerię? Otóż - chciałoby się. W ponaddwugodzinnym spektaklu w Bagateli nie ma bowiem ani jednego momentu, który by rzeczywiście poruszył, ścisnął za gardło. Bohaterowie są wypaleni, pozbawieni żaru, namiętności, jakichkolwiek głębszych emocji. Oglądamy kabotynów, którzy tylko udają, że czegoś chcą, ale ich słowa pozbawione są treści, a wszelkie deklaracje brzmią pusto i głucho. "Świat w dramatach Czechowa jest światem przed katastrofą. Prawie nieuchronną, ale jeszcze odległą" - pisał niegdyś Andrzej Wanat. W Trzech siostrach Domalika do katastrofy raczej nie dojdzie - bohaterowie zbyt są obojętni, zbyt niewzruszeni własnym losem, aby można było wieszczyć im nawet zagładę.

Obity jasnym drewnem salon (który później "przekształci się" w sypialnię, a następnie w impresjonistyczny, spowity tiulem ogród). Postacie wchodzą i wychodzą, mijając się ze sobą i przechodząc pomiędzy stołem, stolikiem z szachownicą, paroma krzesłami, sofą i pianinem. Zamknięta, duszna (dodatkowo - bez okien) przestrzeń, na którą bohaterowie są "skazani", nie sprzyja szczerym rozmowom ani, tym bardziej, rozkwitowi wzajemnych uczuć. Nikt tu nie zostaje wysłuchany; każdy pozostaje sam na sam z własnymi problemami, własną samotnością. Widać to już w pierwszej scenie, którą rozpoczyna gwizdanie siedzącej obok pianina Maszy (Urszula Grabowska). Masza jest wyobcowana, zdystansowana wobec pozostałych osób, z których każda, w ciszy, zajmuje się swoimi sprawami. Co prawda - wkrótce "zarazi" ich swoją tęskną piosenką ("jest nad zatoką dąb zielony"). Będą ją nucić nie tylko Czebutykin i rodzeństwo Prozorowów, ale także - w marszowym rytmie - (to bardzo piękna scena) wyśpiewywać przenoszący się ze swą baterią do Polski żołnierze. Smukła, wysoka, w czarnej sukni i kapeluszu Masza wydaje się ulepiona ze szlachetnego kruszcu. Od razu też wpada w oko znudzonemu Wierszyninowi, który w domu Prozorowów szuka zapomnienia, ucieczki od problemów rodzinnych. Wierszynin Frycza nie zamierza się emocjonalnie angażować. Jest sztywny, dość obcesowy, a nawet, momentami, grubiański. Traktuje Maszę jak kolejną przygodę w swej żołnierskiej tułaczce. Uczucie dziewczyny wydaje się czymś kompletnie zaskakującym i niezrozumiałym. Nie jest przecież powodowane perspektywą wyrwania się - dzięki Wierszyninowi - z miasteczka; Masza sprawia wrażenie, jakby to było jej zupełnie obojętne. Może więc spodobała jej się szorstkość Wierszynina - Frycza, tak inna od pokornej uległości męża? Może. Ale za co mogłaby pokochać Wierszynina - Sośnierza, zgrywającego się na błazna, bawidamka, który poziomem umysłowym nie odbiega ani na jotę od poziomu prowincjonalnego nauczyciela Kułygina?!

Nie tylko relacja między Maszą a Wierszyninem pozostaje nie do końca wyjaśniona i zrozumiała. Podobnie niejasne stosunki panują między innymi postaciami. Można by to uznać za plus przedstawienia - jeśli coś jest niejasne, może być wieloznaczne. Problem w tym, że spektakl Domalika jest zbyt "gładki", bohaterowie zbyt się ślizgają po powierzchni (uczuć, emocji), by w interpretacyjnych głębinach dopatrywać się ukrytych znaczeń. Oglądamy więc - przeważnie - jednowymiarowe postaci i schematyczne sytuacje: Masza jest na ogół smutna i zamyślona, Olga - poważna, Solony - nadąsany, Andrzej - zagubiony, a siostry, przy każdej sposobności, chwytają się za ręce. W rzadkich momentach, przez sztampę i schemat, przebijają się prawdziwe emocje, które nadają bohaterom spektaklu Domalika jakiś oryginalny, interesujący rys. Subtelną kreską prowadzi swą postać Magdalena Walach - od trzpiotowatej gąski, jaką Irina jest na początku dramatu, do pozbawionej złudzeń doświadczonej kobiety. Ze wszystkich sióstr to ona najpełniej, w najbardziej zróżnicowanych barwach ukazuje wnętrze dojrzewającej dziewczyny. Ciekawsze od relacji z zakochanymi żołnierzami: Tuzenbachem (Adrian Ochalik/ Krzysztof Warunek) i Solonym (Maciej Słota) są stosunki Iriny z podstarzałym, ale nadal próbującym czarować i bawić towarzystwo Czebutykinem (dobry Jan Nowicki). W dwuznacznej (poprzez swój sakralno-świecki charakter) scenie Doktor wnosi do salonu samowar: prezent imieninowy dla Iriny. Niesie go niczym okrytą tiulem monstrancję na procesji Bożego Ciała, śpiewając: "tylko miłość rządzi światem, tylko miłość kusi nas"... Czebutykinowi łatwo przychodzą na język frazesy o miłości, ale w trudnym dla Iriny momencie - zaraz po tym, gdy przynosi siostrom wiadomość o śmierci Tuzenbacha - Doktor po prostu wychodzi; tchórzliwie opuszcza ogród Prozorowów. Jego "wszystko jedno! wszystko jedno!" brzmi jak zrzędzenie zramolałego starca, kabotyna i egoisty, którego obchodzi już tylko własny los.

Interesująca jest Natasza Aleksandry Godlewskiej. Od początku dobrze wie, czego chce. Ładna, elegancko ubrana - wcale nie wygląda na tępą prowincjuszkę, za jaką uważają ją siostry Prozorow. Początkowo rzeczywiście trochę nieobyta - z czasem nabiera ogłady. Nawet jej francuski, u Czechowa określony jako słaby, brzmi nienagannie. Ponieważ reżyser wykreślił postać starej niańki Anfisy, którą Natasza chce wyrzucić z domu, żona Andrzeja tym samym została pozbawiona rysu okrucieństwa, który cechuje ją w dramacie. "Tylko" ograniczona, budzi niechęć w siostrach; jest dla nich symbolem tego wszystkiego, przed czym chciałyby uciec. Natasza czuje, że jest nieakceptowana - za każdym razem, gdy wchodzi do salonu, milkną rozmowy, urywa się taniec. A przecież i ona chciałaby przeżyć jakieś wielkie uczucie. Być może dlatego wdaje się w romans z Protopopowem. W jednej z ostatnich scen, pochylona nad wózkiem dziecka, stojąc plecami do Iriny i Andrzeja - płacze... To tylko chwila słabości. Za moment znów przybierze twardy, energiczny ton.

Blado i bezbarwnie wypada Olga Aliny Kamińskiej - pełna patosu, sztywna i majestatyczna. Podobnie Andrzej (Przemysław Branny): postać nieciekawa i pozbawiona osobowości. Niczego dobrego nie da się, niestety, powiedzieć o Tuzenbachu Adriana Ochalika (nieco lepiej wypada w tej roli Krzysztof Warunek), który sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie rozumiał, co mówi. Solony - prymityw, który uważa się za Lermontowa - jest, jak już wspomniałam, tylko naburmuszonym złośliwcem, raczej automatem niż żywym, czującym człowiekiem. Do ideału daleko też (choć zdecydowanie bliżej niż wyżej wymienionym) Maszy, która oprócz tego, że ślicznie się smuci i pięknie porusza, mogłaby wnieść więcej żaru w swoją postać.

To jednak, co najdłużej pozostaje w pamięci po obejrzeniu Trzech sióstr w Bagateli, to... scenografia i muzyka. Zwłaszcza muzyka, która komponuje rytm każdej sceny, a przez powtarzający się jak leitmotiv początek poematu Puszkina (Rusłan i Ludmiła) nadaje przedstawieniu trochę baśniowy, nierzeczywisty charakter. Wszystko inne pozostawia niedosyt, a nawet uczucie obojętności. Jest mętne, nijakie. Zapomina się o tych trzech siostrach i o innych postaciach zaraz po wyjściu z teatru.

Czebutykin parokrotnie wspomina o wędrownych ptakach, do których porównuje siebie ("ptak, który się zestarzał") i siostry Prozorow. Postacie z dramatu Czechowa to ptaki, które mają podcięte skrzydła; są zranione, ale wciąż jeszcze zdolne do lotu.

Myślę, że Andrzej Domalik, marząc już w swoim filmie pt. Łóżko Wierszynina o wyreżyserowaniu Trzech sióstr, chciał ukazać na scenie bohaterów całkiem, bardziej nawet niż u Czechowa, odartych ze złudzeń. Ale zostawił w nich za mało życia i nadziei, bez której wszelkie działania wydają się pozbawione sensu. To ptaki z odciętymi skrzydłami, które nigdy już nie pofruną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji